Główna Poczekalnia (2) Soft Dodaj Obrazki Dowcipy Popularne Losowe Szukaj Ranking
Zarejestruj się Zaloguj się
👾 Zmiana domeny serwisu - ostatnia aktualizacja: 2025-07-22, 21:51
📌 Ukraina ⚔️ Rosja Tylko dla osób pełnoletnich - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 1:07

#grom

Przetrwanie w dżungli
onlinegamer • 2013-10-12, 20:07
Polak przeżył trzy tygodnie w "zielonym piekle"

Naval to jeden z polskich komandosów, który wziął udział w ekstremalnym trzytygodniowym kursie zorganizowanym w Belize przez brytyjskie wojska specjalne. Przebieg trudnego kursu opisał w książce „Przetrwać Belize”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak. Jak wspomina, dżungla to miejsce, w którym człowiek, bez odpowiedniej wiedzy, nie ma najmniejszej szansy na przeżycie.

- Człowiek, w pojedynkę, nie ma szans na wygranie z „zielonym piekłem”. Bez praktycznej wiedzy, jak przetrwać, jest skazany na porażkę – mówi Naval, były operator jednostki GROM. Komandos, który w rozmowie z Onetem opi­suje szkolenie w dżungli w Belize, podkreśla, że odbywało się ono w bardzo trudnych warunkach. - Podczas tego treningu zdobyliśmy wiedzę, którą inni wcześniej okupili swoją krwią. To doświadczenia zgromadzone przez kilka­dziesiąt pokoleń ludzi – dodaje.

Z Navalem, byłym operatorem GROM-u, autorem książki „Przetrwać Belize”, rozmawia Przemysław Henzel.

Przemysław Henzel: Jak trudno jest przetrwać Belize? Piszesz, że to pot, zmęczenie i krew… ale, z drugiej strony, także „cholerna satysfakcja”.

Naval: To kwestia podejścia. A podejście żołnierzy Wojsk Specjalnych każe nam dostrzegać nie problem, ale wyzwanie, któremu należy stawić czoła. Wykonujemy bardzo ciężką robotę, która jednocześnie jest dla nas źródłem ogromnej satysfakcji. Gdy pojawiła się możliwość wyjazdu, nie postrzegaliśmy Belize jako kraju, który można zwyczajnie odwiedzić, lecz jako kraj, w którym mamy szansę, by sprawdzić jak przeżyć w ekstremalnych warunkach.

Każdy komandos, przechodząc selekcję, trafia do „piekła” co najmniej kilka razy. Twoim pierwszym „piekłem” była selekcja do „Firmy”, czyli do GROM-u. Jak ta selekcja różniła się od ćwiczeń w Belize?

Selekcja do „Firmy”, a ćwiczenia w Belize to dwie różne sprawy, które ciężko ze sobą porównać. Selekcja do GROM-u była dla mnie o wiele ważniejsza niż wyjazd do Belize, bo to możliwość rozpoczęcia pracy w „Firmie” była dla mnie furtką do innego świata, którego dotąd nie znałem. Wyjazd na szkolenia zagraniczne, np. do Ameryki Środkowej, był następstwem służby w GROM-ie - muszę podkreślić, że bez tego, nie byłby w ogóle możliwy. Poza tym, z tego, co wiem, byliśmy jedyną ekipą z Polski, która wzięła udział w szkoleniach w tym kraju; na pewno byliśmy tam pierwszymi polskimi żołnierzami, bo przed nami nikt tam nie pojechał.

Trafiliście do Belize na międzynarodowe ćwiczenia wraz z m.in. Kenijczykami, Norwegami, Czechami czy Kanadyjczykami. Co trzeba było zrobić, by zakwalifikować się na kurs w tym doborowym towarzystwie?

Tego typu szkolenia organizuje wiele armii na całym świecie. Szkolenie w Belize otwierało przed nami zupełnie nowe możliwości. To była kwestia decyzji dowództwa dotycząca tego, czy takie szkolenie będzie potrzebne polskim żołnierzom; dopiero po dokonaniu tej oceny odpowiedzieliśmy pozytywnie na to zaproszenie. Takie treningi są bardzo cenne nie tylko ze względu na możliwość „sprawdzenia się”, ale są również doskonałą okazją do nawiązania cennych kontaktów i podpatrzenia technik stosowanych przez żołnierzy z innych państw.

Po przybyciu do Belize zakwaterowano was w bazie British Army Training Support Unit Belize (BATSUB). Jakie warunki panowały na miejscu? Piszesz, że tropik zaskoczył nie tylko Kenijczyków.

W pewnym sensie warunki klimatyczne można porównać do wizyty turystycznej. Gdy tylko otworzyły się drzwi samolotu, przekonaliśmy się, że w Belize jest dwa razy bardziej duszno i dwa razy bardziej wilgotno, niż w innych miejscach, w których dotąd byłem. Jestem doświadczonym żołnierzem, widziałem już kawałek świata, ale muszę przyznać, że warunki pogodowe w tym kraju są bardzo trudne. Ujmując to krótko – klimat w Belize daje w kość.

Wspominasz w swojej książce, że belizyjska dżungla przypomina nieco Bieszczady, w których nasi żołnierze przechodzą szkolenie z zielonej taktyki.

Tak, obydwa miejsca można ze sobą porównać, mając oczywiście także świadomość różnic. Pamiętam, że angielscy komandosi ćwiczący w Bieszczadach określali to miejsce mianem „Polish Fu*** Jungle”. Ale w Belize radziłem sobie jednak troszkę lepiej, bo miałem ze sobą maczetę, która wyrąbywałem nam przejście pośród gęstej roślinności. To wprawdzie była bardzo ciężka robota, ale w inny sposób nie da się przebyć tej drogi.

Belize to bardzo niebezpieczne miejsce ze względu na faunę i florę. Jak bardzo we znaki dawały się Wam pająki, skorpiony, węże czy trujące rośliny?

Wszyscy mieliśmy świadomość, że nie jesteśmy w tej dżungli sami. Nasze mundury były spryskane różnymi specyfikami odstraszającymi np. komary czy mrówki. Często zdarzały się jednak ugryzienia, ale dzięki zawartości naszych apteczek jakoś dawaliśmy sobie z tym radę. Cały czas sprawdzaliśmy czy spodnie są włożone do butów, bo gdyby coś dostało się pod nasze mundury, to nie byłoby zbyt wesoło. Ciekawą rzeczą były także praktyki żołnierzy z Belize – podczas gdy my, kładąc się do snu, staramy nie zmieniać naszego otoczenia, Belizyjczycy, zanim się położą, dokładnie oczyszczają „legowisko” - aż do samej ziemi. Nikt nie chce ryzykować bliskiego i bolesnego spotkania z miejscową florą i fauną.

A jak podczas szkolenia wyglądały warunki pogodowe?

Z nieba często lała się woda, skutecznie uprzykrzająca nasze noce, które spędzaliśmy w hamakach. W ciągu jednej nocy deszcz padał średnio cztery razy. Dodatkowo, każdego dnia przechodziła kolejna ostra burza, która sprawiała, że spora część dżungli zmieniała się w bagniste błoto. Często oznaczało to dla nas konieczność przedzierania się w przez trudny teren, brodząc po kolana w błocie. Tu nieważne, jakim jesteś twardzielem – wszystko zmienia się, gdy do twojego hamaka, podczas ulewy, ni stąd, ni zowąd, wlewa się nagle wiadro wody; co gorsza, w dżungli w nocy jest cholernie zimno.

Który sprzęt był w takim razie najważniejszy - hamak czy maczeta?

Hamak to jedyny słuszny pomysł na spędzanie nocy Belize, tutaj spanie na ziemi jest zbyt niebezpieczne. Hamaki to zresztą niemalże belizyjska tradycja narodowa, można je zobaczyć w całym kraju. Hamak po prostu trzeba się nauczyć poprawnie rozkładać, moje zmagania z tym sprzętem były początkowo „pie*** czarną komedią”. A maczeta jest konieczna, jeśli myślisz poważnie o przedarciu się przez dżunglę. Ostrzyłem ją kilka razy dziennie, by była ostra jak brzytwa. Samo wyrąbywanie sobie drogi do przodu to upiornie ciężka robota, ale wykonywałem ją, gdy szedłem z przodu; chłopaki z oddziału musieli jednak zmieniać mnie co jakiś czas.

Nie byliście również specjalnie rozpieszczani pod względem kulinarnym…

Tak, racje żywnościowe pakowaliśmy na siedem dni, co oznaczało, że jeśli źle rozplanowałeś posiłki, to pod koniec tygodnia maszerowałeś głodny. Ale specjalnie nie narzekałem, tym bardziej że trafiła się nam uczta z upolowanych pancerników i zebranych owoców. Smak mięsa po kolejnych wyczerpujących odcinkach marszu był po prostu czymś fantastycznym.

Która część kursu w Belize była dla Ciebie najważniejsza?

Podczas tego treningu zdobyliśmy wiedzę, która inni wcześniej okupili swoją krwią. Mieliśmy okazję zapoznać się z praktycznymi doświadczeniami kilkudziesięciu pokoleń belizyjskich Indian. To było dla mnie coś niezwykłego, mogliśmy zdobyć „pierwotną wiedzę”, umożliwiającą nam przetrwanie w tym trudnym terenie. Najciekawsze były dla mnie szkolenia z polowania w dżungli i budowania pułapek na zwierzęta i na ludzi. Mogliśmy także dokładnie zapoznać się z roślinami mającymi właściwości lecznicze, które mogą uratować ci życie, oraz z roślinami, których lepiej nawet nie tykać. Pod tym względem czuję nawet pewien niedosyt, bo uważam, że takich zajęć mogło być więcej. Ale na pewno cenne jest to, że dzięki wiedzy innych osób, nie musisz wszystkiego sprawdzać na sobie, bo może być to dość bolesne i raczej niebezpieczne.

Czy podczas szkolenia często dochodziło do niebezpiecznych sytuacji związanych np. z użyciem ostrej amunicji podczas strzelania?

Naszym największym przeciwnikiem była dżungla, a nie broń. Broni używaliśmy właściwie tylko na strzelnicy, podczas gdy przez dżunglę przedzieraliśmy się aż trzy tygodnie. Walka o przetrwanie polegała na przeżyciu w trudnych warunkach, w co wpisuje się także ryzyko, ale to stały element naszej pracy.

Który dzień był dla Ciebie najtrudniejszy?

Dzień, w którym wracaliśmy z Blue Creek do naszego obozu. Szedłem już na resztkach paliwa, brakowało nam wody. Stanęliśmy przez prawdziwą ścianą pnączy, w której pokonaniu pomogli nam Belizyjczycy. Prawie całkowicie odwodniłem organizm, uratował mnie specjalny żel energetyczny. To była sytuacja, w której idziesz już tylko siłą woli, ale pomimo zmęczenia, udało się nam dotrzeć do celu.

Belize to miejsce, w którym obecne jest Voodoo i bogowie Majów. Wasze szkolenie było starciem człowieka i stworzonej przez niego techniki z wszechogarniającą naturą. Kto wychodzi zwycięsko z takiego starcia?

Patrząc na sprawę całościowo, nasza cywilizacja wygra starcie z naturą, ale człowiek, w pojedynkę, nie ma szans na wygranie z tym „zielonym piekłem”. Bez praktycznej wiedzy, jak przetrwać, jest skazany na porażkę.

Wcześniej służyłeś m.in. w Iraku. Co w takim razie powiesz o dżungli?

Iraku i Belize nie da się nawet porównać. W Iraku byłem na wojnie, w Belize – na szkoleniu, i dlatego towarzyszyła mi nieco inna świadomość tego, co na mnie czeka. W dżungli musiałem walczyć z przyrodą, niebezpiecznymi zwierzętami i roślinami, podczas gdy w Iraku zastanawiałem się czy np. w naszą bazę trafi rakieta, bo w trakcie operacji to my ustalaliśmy warunki... To były zagrożenia zupełnie innego rodzaju, ale operatorzy są szkoleni, by stawić czoła takiemu ryzyku.

Po trzech tygodniach wyszliście z dżungli ubłoceni, odchudzeni, zarośnięci i „pachnący zgnilizną”. Jak bardzo trening jest wyczerpujący w sensie fizycznym?

Szkolenie w Belize było dość wyczerpujące. Doskonałym dowodem na to może być fakt, że w ciągu tych trzech tygodni schudłem aż o 9 kilogramów; w rezultacie, odbudowanie mojej masy ciała, zajęło mi dwa miesiące.

A jak było w wymiarze psychicznym? Wspominasz, że już po pierwszych trzech dniach szkolenia poczułeś się „dziwnie zagubiony”…

Nie miałem żadnych obaw, choć trafiłem do miejsca, którego wcześniej zupełnie nie znałem. Nie było strachu, to była fascynacja – nie tylko ze względu na program szkoleń, ale także ze względu na niezwykłe miejsce, w którym te szkolenia się odbywały. To było coś, o czym zawsze marzyłem, i dostałem możliwość spełnienia tego marzenia.

Jak wypadliście na tle żołnierzy z innych państw?

Nie robimy takich porównań. Już wcześniej mieliśmy okazję ćwiczyć z Niemcami czy Kanadyjczykami. Znamy swoje możliwości bojowe, każdy z naszych krajów specjalizuje się w czymś innym. Ciekawe było obserwowanie żołnierzy z Kenii czy Bangladeszu, czyli z krajów reprezentujących inną kulturę; okazywało się na przykład, że byli świetni, jeśli chodzi o walkę w dżungli, ale, jeśli chodzi o walkę w terenie miejskim, to już nie tak do końca.

Najwięksi twardziele to chyba Ghurkowie służący od lat w brytyjskich siłach zbrojnych… Oni znają chyba Belize jak własną kieszeń.

Tak, o nich mogę powiedzieć same dobre słowa. Są skuteczni, wytrzymali i nieustępliwi. Świadczyć może o tym mecz, jaki rozegraliśmy z nimi podczas pobytu w Belize. Gdy któryś z nas był przy piłce, obok natychmiast pojawiało się kilku Gurkhów, którzy robili wszystko, by ją odebrać – aż do skutku. To bardzo zacięty i wytrwały naród, oni po prostu nie odpuszczają. Nie dziwię się, że Brytyjczycy już w XIX wieku zaprosili ich do służby w swojej armii.

Jak naukę wyniosłeś z „zielonego piekła” Belize?

To była zarówno przygoda, jak i zdobywanie praktycznych doświadczeń. Podczas ćwiczeń testowaliśmy przede wszystkim nasz sprzęt, nie musieliśmy specjalnie sprawdzać siły swoich charakterów, bo to już zostało zrobione podczas selekcji do GROM-u. W Belize poznaliśmy podstawy walki w dżungli i radzenia sobie w tym nieznanym nam dotąd terenie, co było dla nas cennym doświadczeniem.

Czy, Twoim zdaniem, szkolenie w takiej dżungli powinno być obowiązkowe dla żołnierzy Wojsk Specjalnych?

Nie chciałbym tu wchodzić w niczyje kompetencje, takie szkolenie jest niezwykle cenne pod względem zapoznawczym. Nasi żołnierze szkolą się w wielu państwach na całym świecie, ale, biorąc pod uwagę względy geopolityczne, nie sądzę, by była potrzeba wysyłania regularnego wojska do państw Ameryki Południowej.

Planujesz może powrót do Belize w najbliższej przyszłości?

Tak, myślę, że będzie to możliwe po 2014 roku. Jestem już „emerytem”, jeżdżę trochę po świecie, a Belize jest tym miejscem, które z pewnością jeszcze odwiedzę.

wiadomosci.onet.pl/prasa/polak-przezyl-trzy-tygodnie-w-zielonym-piekle/4r79e
Helikopter w ogniu - gen. Roman Polko (GROM) - Seria z AK74
konto usunięte • 2013-09-14, 13:33


Jak GROM odbijał platformy w Iraku, dlaczego akcja w Somalii się nie udała, ile pieniędzy kosztuje wyszkolenie członka jednostki specjalnej GROM i czy realna jest wizja żołnierza-cyborga - gen. Roman Polko, byłby dowódca Wojskowej Formacji Specjalnej GROM rozmawia z Arturem Kurasińskim.
Kolejny sukces GROMu
konto usunięte • 2013-09-12, 13:08
Fariba Kakar, afgańska parlamentarzystka porwana przez talibów, jest już bezpieczna. W operacji jej uwolnienia wziął udział GROM i służby specjalne. – Cieszymy się, że wszystko skończyło się dobrze. Zwłaszcza, że docierały do nas sprzeczne informacje. Obawialiśmy się najgorszego – mówi dowódca zespołu zadaniowego GROM.



Fariba Kakar została porwana, gdy w sierpniu razem z dziećmi jechała taksówką do Kabulu. Na drodze Highway 1 (największej arterii Afganistanu łączącej Kabul z Kandaharem) w okolicy Ghazni taksówka została zatrzymana przez grupę rebeliantów. Po kilku dniach porywacze uwolnili taksówkarza i dzieci afgańskiej posłanki. Los Fariby Kakar pozostawał nieznany.

Afgańskie władze natychmiast uruchomiły system zarządzania kryzysowego, jaki obowiązuje, gdy uprowadzony zostanie wysoki rangą urzędnik państwowy. Minister spraw wewnętrznych i dyrektor Narodowego Dyrektoriatu Bezpieczeństwa (NDS) podjęli próby negocjacji z porywaczami. W proces uwolnienia parlamentarzystki zaangażował się sam prezydent Afganistanu Hamid Karzaj.

Działania afgańskich służb nie przynosiły jednak rezultatu. O pomoc poproszona została koalicja ISAF, m.in. dowództwa odpowiedzialne za siły specjalne: NSOC-A i ISAF SOF. Powstały dwa zespoły, które miały wesprzeć Afgańczyków. Jeden z nich był polski – w jego skład weszli operatorzy z Jednostki Wojskowej GROM. Do wsparcia komandosów przydzielono zespół operacyjny Służby Kontrwywiadu Wojskowego.



Polscy komandosi z afgańskimi partnerami z NDS rozpoczęli przygotowania do operacji uwolnienia zakładniczki – mówi mjr Marek Pietrzak, rzecznik prasowy Dowództwa Operacyjnego. – W tym czasie informacje wywiadowcze zbierały polskie służby specjalne. Jednak miejsce przetrzymywania Fariby Kakar było wielokrotnie zmieniane. To bardzo utrudniało zebranie precyzyjnych informacji i przeprowadzenie operacji uwolnienia – dodaje mjr Pietrzak.

Dlatego przez miesiąc siły polsko-afgańskie pozostawały w gotowości do natychmiastowego przeprowadzenia akcji. 7 września dzięki działaniom negocjatorów, oficerów polskich i afgańskich wojsk i służb specjalnych, m.in. GROM-u, talibowie uwolnili zakładniczkę. W wymianie wzięli udział przedstawiciele władz afgańskich i mąż porwanej kobiety. Operację przekazania Fariby Kakar ubezpieczali komandosi GROM-u i NDS. Uwolniona posłanka trafiła cała i zdrowa do obozu GROM-u w bazie wojskowej Ghazni, gdzie stacjonują polscy żołnierze. Stamtąd odleciała do Kabulu. – Cieszymy się, że pomyślnie udało się przeprowadzić operację, tym bardziej że docierały do nas sprzeczne informacje o uprowadzonej. Obawialiśmy się najgorszego – mówi dowódca zespołu zadaniowego GROM.

polska-zbrojna.pl/home/articleshow/9479?t=GROM-pomogl-uwolnic-afganska-poslanke
GROM walczący
konto usunięte • 2013-08-27, 16:35
Z operatorem GROM-u – najlepszej polskiej jednostki specjalnej – rozmawiamy o tajnych misjach, poległych kolegach, ukochanych karabinach oraz o tym, czego najbardziej pragną nasi komandosi w Afganistanie



CKM: Kto to jest „breacher”?
Vinci: Facet, który robi przejście dla swojej ekipy. Wysadza okna, ściany, dachy oraz inne takie rzeczy. Byłem breacherem przez większość z tych 13 lat, które spędziłem w GROM-ie.

CKM: A co robiłeś przez resztę służby?
Vinci: Jakiś czas byłem też we wsparciu i odpowiadałem za wszystkie sprawy związane z materiałami wybuchowymi. Zaś na sam koniec trafiłem do szkoleniówki, gdzie miałem zaszczyt i przyjemność uczyć młodych adeptów GROM–u.

CKM: Gdzie byłeś na misjach?
Vinci: W Zatoce Perskiej, Afganistanie oraz Iraku. To wszystko, co mogę powiedzieć.

CKM: Ile osób poza wojskiem wie, że jesteś operatorem GROM-u?
Vinci: Teraz już coraz więcej. Ale przez wiele, wiele lat o tym, w jakiej jednostce naprawdę służę, wiedzieli tylko moi rodzice i kilku najbliższych przyjaciół. Żonie powiedziałem dopiero po długiej znajomości, kiedy już wiedziałem, że na pewno będziemy ze sobą dalej.

CKM: O ilu akcjach GROM–u są informowani zwykli ludzie?
Vinci: To bardzo mała część. Niewielki procent.

CKM: Robicie dobrą robotę. Nie jest ci żal, że prawie nikt o tym nie wie?
Vinci: Opowiem ci taką rzecz. Rozmawiałem kiedyś ze swoim przyjacielem policjantem. On wiedział, że jestem w GROM-ie. Byłem świeżo po misji w Iraku, miałem w sobie mnóstwo emocji, musiałem się nimi z kimś podzielić. Powiedziałem mu trochę o tym, co robiliśmy, on kiwał głową, okej, okej... Ale widać było, że mnie nie rozumie, zupełnie nie czuje tych emocji! Wojna, szczególnie w wykonaniu sił specjalnych, to zupełnie inny świat. Tak naprawdę to, co robimy np. w Afganistanie, zrozumieją tylko ludzie, którzy tam byli. Nikt inny.

CKM: Jak wygląda standardowa akcja GROM-u?
Vinci: Ha, to bardzo trudne pytanie - bo tu nie ma standardu. Nigdy nie ma takiej samej operacji, każde zadanie jest inne. Najkrótsza misja, na której byłem, trwała parę minut: wysiadasz ze śmigłowca, robisz swoją robotę, wracasz do śmigłowca. Na najdłuższej misji to było kilka długich dni w terenie, z dala od bazy.



CKM: Gdy z rzadka pojawiają się jakieś oficjalne informacje o bojowej akcji GROM–u, zawsze to jest sukces i zawsze bez żadnych strat. Nie tylko nie giniecie na polu bitwy, ale nie macie też żadnych rannych ani zadraśnięcia! Czy tak jest w rzeczywistości?
Vinci: Na całym świecie nie mówi się o stratach jednostek specjalnych. Ale zapewniam cię, że w Polsce, na razie i nie kusząc losu - bo pewnie nawet teraz, gdy rozmawiamy, chłopaki w Afganistanie wykonują jakąś robotę - nigdy żaden GROM-owiec nie zginął w akcji. Ranni oczywiście byli, ale żaden nigdy nie poległ.

CKM: Za to na ćwiczeniach...
Vinci: No, niestety. Kilku GROM-owców straciło życie.



CKM: Tylko w 2012 roku były trzy tragiczne wypadki...
Vinci: Cztery. Jednemu na ćwiczeniach nie otworzył się spadochron, drugi miał wypadek w górach, trzeci zaś podczas nurkowania. A czwarty, tyle że już po służbie, rozbił się motorem. To ekstremalne przypadki i wyjątkowo nagromadziły się w tym roku. Bóg przez chwilę zasnął.

CKM: Może wasze treningi są za ostre, zbyt ekstremalne?
Vinci: To nie tak. Musimy nadążyć za naszymi przeciwnikami. Musimy być zawsze dwa kroki do przodu, a nie dwa do tyłu. Czasem się śmiejemy i mówimy, że wszystkich głupich już zabiliśmy. Teraz zostali ci groźniejsi i nie możemy im odpuścić.

CKM: Ilu operatorów oberwało na waszych słynnych treningach z ostrą amunicją?
Vinci: Nigdy to się nie zdarzyło.

CKM: Jaka jest twoja ulubiona broń?
Vinci: Wiesz, obecnie wszyscy operatorzy GROM–u mają taką samą broń podstawową – to karabin automatyczny H&K 416. Ale możemy wprowadzać w nich przeróbki i to jest fajne. Mój ukochany egzemplarz miał trochę inną iglicę, inną sprężynę, inną kolbę, spust był trochę lżejszy. Takich przeróbek były dziesiątki, bo ja strzelam tzw. nachwytem, czyli trzymając karabin od góry, a nie od dołu jak większość. Oczywiście nie sam to wszystko przerabiałem, tylko mój rusznikarz.

CKM: Jak długo ci ten karabin służył?
Vinci: Chyba ze cztery lata. Ale już taki nie jest, bo gdy kończyłem służbę w GROM–ie, przed zdaniem do magazynu musiałem go przywrócić do stanu początkowego.

CKM: W zeszłym roku, na dwa tygodnie przed odejściem do cywila, dostałeś telefon...
Vinci: Byłem właśnie na poligonie. Dzwonił dowódca i pytał, czy - skoro i tak odchodzę z jednostki - nie zechcę zostać oficjalnym konsultantem przy grze „Medal of Honor: Warfighter”. W pierwszej chwili odmówiłem. Ale szybko zmieniłem zdanie.

CKM: Co takiego konsultowałeś?
Vinci: Wszystkie nowoczesne służby specjalne działają podobnie i różnią je tylko niuanse. Więc poleciałem do studia Electronic Arts w Los Angeles i pokazywałem im te drobne różnice: sposoby trzymania broni, celowania, wymiany magazynków. To niby drobiazgi, ale ważne – i wszystko to widać w grze. Ciekawa sprawa: w studiu spotkałem głównych konsultantów tej gry, byłych komandosów SEALs. Okazało się, że się znamy, spotkaliśmy się parę lat wcześniej na misji w Bagdadzie.

CKM: Jesteś zadowolony z gry?
Vinci: Pewnie. Cały „Warfighter” jest fajny. Ale mnie osobiście najbardziej podoba się coś innego niż strzelanina. Chodzi mi o pokazanie relacji operatorów z rodziną. Na początku gry żona zarzuca bohaterowi, że jeździ gdzieś za granicę, nie wiadomo dokąd i po co, a nie zajmuje się rodziną. Daje mu ultimatum – albo jednostka, albo ona. Dopiero gdy terroryzm dotyka ją osobiście, ona rozumie i docenia, jak ważna jest praca jej męża – operatora służb specjalnych.

CKM: Czy inni GROM–owcy też się cieszą, że zostali bohaterami gry komputerowej?
Vinci: Jakby ci to powiedzieć... Dokładnie wczoraj rozmawiałem przez telefon z kumplami w Afganistanie. Jakiś czas się nie widzieliśmy, ale nie pytali, co u mnie słychać, jak leci itd. Pytali, kiedy wreszcie przyślę im „Medal of Honor”. Bo też chcą sobie pograć.


źródło:
ckm.pl/lifestyle/grom-walczacy,8687,1,a.html
Gdzie się ukryć w stolicy?
konto usunięte • 2013-08-27, 12:51
Poniżej przedstawiam bardzo ciekawą opinie byłego gromowca, navala, o naszej stolycy i o jej bezpieczeństwie.



Patrzę na rozbudowującą się Warszawę i nie wierzę własnym oczom. Czy architekci zapomnieli już całkowicie o tak przecież nieodległej II wojnie światowej? Szwajcaria nie walczyła od 1848 roku, a jednak to piękne, zielone państwo jest bezpieczne jak warownia. Doliny poprzecinane umocnieniami, piwnice jak bunkry. Oni pamiętają, że pokój nie jest dany raz na zawsze. A my? – pyta Naval, były operator GROM-u.

Sierpień to dla mnie osobiście bardzo ważny miesiąc. Spoglądam na kalendarz. Widzę datę pierwszego sierpnia i przechodzą mnie dreszcze na myśl o tym, jak wielu mieszkańców stolicy ucierpiało podczas Powstania Warszawskiego. Jak dużo krwi spłynęło ulicami Warszawy. Niejednokrotnie miałem zaszczyt rozmawiać z powstańcami. Nie poruszaliśmy tylko tematów czynnej walki, choć te mnie najbardziej interesowały. Słuchałem też opowieści o codziennym życiu walczącej stolicy.

Dzięki temu docierało do mnie, jak dużo wysiłku powstańcy i ludność cywilna wkładali w budowanie np. barykad. Ciężko pracowali podczas przebijania się przez mury piwnic, by podziemiami przejść z budynku do budynku. Nie wspomnę o udrożnianiu kanałów, które były dla nich głównymi ciągami łączności. Mieszkańcy Londynu mieli swoje metro, mogli się chować w podziemiach w czasie nalotów. „A my wgryzaliśmy się w ziemię”, wspominają powstańcy. Od czasu tych rozmów inaczej patrzę na rozbudowującą się Warszawę.

Nie mogę uwierzyć, jak bardzo budowniczowie miasta zapomnieli o tak nieodległej wojnie i jak bardzo za pewnik biorą pokój. Nie mogę wyjść z podziwu dla Szwajcarii, która od 1815 roku jest neutralna. W 1848 roku odbyła się tam ostatnia bitwa, w której zginęło 100 osób. Zielona, piękna Szwajcaria jest neutralna. Ale jej budowniczowie nie zapomnieli o bezpieczeństwie. Doliny poprzecinane umocnieniami o kształcie smoczych zębów, piwnice, które przypominają bunkry. Nie, to nie jest kraj zmilitaryzowany. Oni po prostu pamiętają, że pokój nie jest dany raz na zawsze. A my?

Widzę, jak powstają kładki nad warszawskimi ulicami i pytam: „Nie pamiętacie o tym, że aby przeżyć bombardowanie, trzeba wgryźć się w ziemię?”. To takie proste! Nawet bez smoczych zębów i bunkrów możemy dać sobie szanse na przeżycie. Zamiast kładki nad drogą zbudujmy tunel pod nią. Powstańcy z żalem w głosie wspominają „gdybyśmy mieli przed wojną metro, tunele... O ilu mniej nas by zginęło”.

Tak wiem, ekonomia, architektura, a jeszcze nie daj Boże żyjący akurat w tym miejscu rzadki gatunek kreta... To może pozbawić nas i przyszłe pokolenia szansy. Ale o czym ja piszę, przecież mamy pokój!


Naval
służył w GROM-ie przez czternaście lat. Połowę tego czasu spędził na licznych misjach zagranicznych.

polska-zbrojna.pl/home/articleshow/9228?t=Gdzie-sie-ukryc-w-stolicy
Wywiad z Romanem Polko
konto usunięte • 2013-08-27, 0:24
Generał Roman Polko powie Ci szczerze i prosto w oczy, czy jesteś wystarczająco dobry, żeby zostać komandosem



CKM: Najsłynniejszy polski komandos na kanapie, w kapciach, z piwem w dłoni?! Panie Generale, spoczął Pan na laurach?

Roman Polko: Oczywiście, że nie. Po odejściu z wojska mam wreszcie czas na rozwój w innych dziedzinach, wykorzystanie niedawno obronionego doktoratu. Wykładam na różnych uczelniach, biorę udział w konferencjach na całym świecie, mogę jeszcze ostrzej trenować, brać udział w morderczych maratonach...

CKM: Właśnie, przyszedłem do Pana, by się przekonać, czy nadaję się do komandosów. Zacznę od tego, że uwielbiam się bić.

R.P.: To niekoniecznie dobra cecha, zwłaszcza gdy góruje nad rozumem. Oczywiście komandos musi dawać sobie radę w starciach wręcz. Sam musiałem czasami wykorzystywać te umiejętności w zetknięciu z niezbyt kulturalnymi ludźmi, zwłaszcza w PRL–owskich pociągach. Ale nigdy nie biłem się dla samego bicia. To bardzo zła motywacja do wstępowania w szeregi sił specjalnych.

CKM: John Rambo zawsze był głęboko umotywowany!

R.P.: Ależ to bardzo kiepski żołnierz. Wywaliłbym go z mojej jednostki na zbity pysk! W armii nie ma miejsca dla gwiazdorów chcących w pojedynkę wygrywać wojny, idących samemu z kałasznikowem na całą armię. Nie ma miejsca dla takich groźnych indywidualistów, niebezpiecznych dla innych żołnierzy.

CKM: Rozumiem, że idealny komandos to wytrenowany trep ze skłonnością do wazeliniarstwa?

R.P.: To nie tak. W GROM–ie nie zrobi się kariery dzięki tępemu wykonywaniu rozkazów i osiąganiu mistrzostwa we wchodzeniu w tyłek oficerom. Tu ceni się kreatywność, inteligencję i własne zdanie. Wręcz niepokorność. To cecha genetyczna sił specjalnych rządzących się zupełnie innymi zasadami niż zwykłe jednostki. Możesz przychodzić na służbę nieogolony i nie salutować przełożonym. Im mniej typowo wojskowych nawyków, tym mniejsze ryzyko wpadki, gdy musisz wtopić się w tłum cywilów.

CKM: Czy mogę starać się o robotę w GROM–ie, jeśli mdleję na sam widok wiertła dentystycznego?

R.P.: Może być z tym kłopot. Komandos musi mieć wysoko postawiony próg bólu. Do tego dochodzą odpowiednie ćwiczenia. W GROM–ie jednym z bardzo ważnych elementów szkolenia jest przygotowanie do przetrwania brutalnych przesłuchań. Proszę mi wierzyć – te treningi są bardzo zbliżone do realnych sytuacji. Podkreślam – bardzo!

CKM: W programie, domyślam się, są również zajęcia z waterboardingu?

R.P.: Oczywiście. Ale to nic, znacznie bardziej wstrząsające są ćwiczenia z prądem o bardzo wysokim napięciu. Wszystko odbywa się pod kontrolą lekarzy i psychologa. Ten ostatni jest przydatny nie tylko do obserwowania „ofiary”. Bacznie kontroluje także operatora grającego rolę kata. Bo czasami dochodzi do takiego wzrostu poziomu adrenaliny, że ludzie podczas ćwiczeń zbyt daleko zapędzają się, żeby wyciągnąć zeznania.



CKM: Jeśli mam delikatne podniebienie i byle czego do ust nie wezmę...

R.P.: Brzydzą pana gąsienice i dżdżownice? Niedobrze... Trzeba być wszystkożernym. Ale spokojnie, człowiek odpowiednio głodny zje absolutnie wszystko. Swoją drogą, wspólnie zjedzony pies czy kot genialnie buduje poczucie wspólnoty wśród żołnierzy.

CKM: Ale jeszcze lepsze jest chyba wspólne zabicie człowieka?

R.P.: Przede wszystkim nie „zabicie”, lecz „wyeliminowanie”. Nie jesteśmy mordercami czerpiącymi frajdę z pozbawiania ludzi życia. Owszem, zdarzają się tacy psychopaci, lecz są natychmiast usuwani z oddziału. Profesjonalista wie, że strzał do człowieka to ostateczność, konieczność...

CKM: Nawet jeśli ma np. 9 lat?

R.P.: O ile mierzy do ciebie z kałasznikowa...

CKM: Gdybym był celem ostrzału i zawiodły mnie – powiedzmy brutalnie – zwieracze, przekreśliłby mnie Pan jako żołnierza?

R.P.: Ludzie reagują na takie sytuacje różnie. Dowiadują się tego dopiero na polu bitwy – żaden trening z ostrą amunicją nie przygotowuje wystarczająco dobrze do tego momentu. Właśnie – przypominają mi się sytuacje z misji w byłej Jugosławii, gdzie Serbowie lubili puszczać serie z karabinu tuż obok nowych żołnierzy z kontyngentu pokojowego. Strzelali nie po to, żeby zabić, ale żeby przekonać się, czy dany żołnierz jest tchórzem. No i przy okazji świetnie się bawili (śmiech).

CKM: Ci, którzy okazywali się babami, odpadali z płaczem?

R.P: Oj, uważajmy – choć pod niektórymi względami kobiety są gorszymi żołnierzami, to jest jedna kategoria, w której przewyższają mężczyzn o głowę – chodzi o konsekwencję i bezwzględność. Mówię serio! Proszę mi uwierzyć, że to właśnie kobieta w sytuacjach ekstremalnych zachowa zimną krew i, gdy będzie taka konieczność, wyeliminuje zagrożenie, nawet jeśli będzie miało ono postać wspomnianego dziewięciolatka.

CKM: Jasna cholera!



Inny wywiad z Roman Polko


źródło:
ckm.pl/lifestyle%2Fwojsko-polskie-grom-i-roman-polko,1037,1,a.html
WETERANI 2013: O GROM-OWCU, KTÓRY WSZEDŁ NA MINĘ
konto usunięte • 2013-08-26, 21:00
Tuż przed wyjściem na patrol oficer oglądał „Helikopter w ogniu”. Tam jest scena, w której trafiony amerykański żołnierz spada na ziemię i widzi, że eksplozja urwała mu ciało od pasa w dół. – Po „moim” wybuchu wszystko trwało ułamki sekund. Eksplozja miny wyrzuciła mnie w powietrze. Może trudno w to uwierzyć, ale lecąc, przypomniałem sobie scenę z filmu. Kątem oka spojrzałem, czy jestem cały, czy może – jak temu Amerykaninowi - został mi tylko korpus? – wspomina oficer. Był drugim – po saperze z Brzegu, wtedy poruczniku Leszku Stępniu – Polakiem, który na misji w Afganistanie odniósł ciężkie rany.

Do Afganistanu 34-letni kapitan poleciał na początku czerwca 2002 r. Był dowódcą sześcioosobowej sekcji, od dziesięciu lat służył w GROM-ie. Wcześniej zaliczył misje na Bałkanach. W 1997 r. brał udział m.in. zatrzymaniu, poszukiwanego za zbrodnie wojenne, Slavko Dokmanovicia - „Rzeźnika z Vukovaru”.



Po kilkunastu dniach pobytu w bazie Bagram, 25 czerwca nad ranem, patrol złożony z dwóch sekcji wyruszył na rekonesans. Komandosi mieli rozpoznać niewielką - jak na Afganistan - bo liczącą trzy tysiące metrów górę, oznaczoną na mapach jako K-6. Z jej szczytu można było kontrolować dolinę Panszir.

- W Afganistanie życie tętni w dolinach. Więc na takich szczytach talibowie montowali wyrzutnie rakietowe. Cała taka konstrukcja to zwykła rura i akumulator. Strzelało to z celnością do kilometra. Ale paraliżowało życie w dolinie. Chłopcy od nas już wcześniej znajdywali taki sprzęt – wspomina.

Noga jak galareta

Ponieważ góra była mocno ufortyfikowana, w czasie pierwszych walk w Afganistanie Amerykanie ostro ją bombardowali. Potem sklasyfikowano miejsce jako rozpoznane i nie zagrożone minami. Wszystkie powinny bowiem eksplodować w czasie bombardowań. Do tego teren był skalisty, trudny do zaminowania.

Jak się później okazało, niewielka mina przeciwpiechotna leżała między kamieniami.

Rekonesans przewidziano na jeden dzień. Żar lał się z nieba, termometr wskazywał pięćdziesiąt stopni Celsjusza. Operatorzy szli szykiem ubezpieczonym. Po drodze znaleźli sporo śladów niedawnego pobytu ludzi.

- Na szczyt dotarliśmy w południe. Stąpaliśmy po niewielkich skałach. W ugrupowaniu byłem szósty. Na ten głaz stanęło pięciu kolegów. Ale patrole to taka rosyjska ruletka... Głaz się osunął ur🤬amiając zapalnik miny. Wyleciałem w powietrze, przekoziołkowałem. Gdyby odrzuciło mnie w bok, spadłbym w przepaść. Kolega miał refleks i chwycił mnie w locie – oficer pamięta każdy szczegół. Tuż przed wyjściem na patrol oglądał film „Helikopter w ogniu”. Tam jest taka scena, jak w czasie walki amerykański żołnierz spada na ziemię i widzi, że eksplozja urwała mu ciało od pasa w dół.

- W ułamku sekundy pomyślałem „stało się...”. Przypomniałem sobie scenę z filmu. Kątem oka spojrzałem, czy jestem cały, czy może – jak temu Amerykaninowi - został mi tylko korpus? Spadłem na kamienie. Krew tryskała jak z fontanny, noga wyglądała jak galareta. Dłoń miałem zmasakrowaną. W kilkudziesięciu miejscach ciało podziurawione odłamkami skały – pokazuje blizny po ranach.

Eksplozja zrzuciła mu plecak, zerwała but. Pozostali komandosi zalegli w szczelinach. Wybuch mógł być bowiem początkiem zasadzki. Rannym błyskawicznie zajęli się dwaj ratownicy medyczni.

- Jako pierwszy, błyskawicznie, zareagował „Żuku”, który kilka lat później, już jako cywil zginął w zasadzce w Bagdadzie. Udzielał pomocy nie zważając na to, że teren mógł być zaminowany, a w naszym kierunku niezidentyfikowani ludzie oddawali pojedyncze strzały... Jego zimna krew i pełny profesjonalizm zyskały uznanie nie tylko w oczach naszych żołnierzy – mówi oficer.

W czasie ćwiczeń nieraz przeklinał, gdy w pełnym oporządzeniu trzeba było wykonywać „pierwszą pomoc”. Ale po wypadku na K-6 błogosławił to szkolenie. Ani na moment nie stracił przytomności. Koledzy podali mu środki przeciwbólowe. - Za bardzo nie cierpiałem. Lekarze mi potem powiedzieli, że nogę – a przede wszystkim życie - zawdzięczam naszym ratownikom... – podkreśla ranny.

Szybko przyleciał śmigłowiec ratowniczy.

Żonie powiedzieli koledzy


Pierwszą operację w szpitalu w Bagram przeprowadziła ekipa amerykańskich chirurgów. Złamanie kości goleni prawej ustabilizowali aparatem Hoffman II, a rany skóry opracowali chirurgicznie.

Gdy oficer leżał na stole operacyjnym, do jego żony zadzwonili koledzy z sekcji: - Ona zawsze sprzeciwiała się mojej służbie. Jeszcze przed ślubem powiedziałem jej, że służę w GROM-ie. Co jakiś czas, na jakiś czas, znikałem z domu. Żona mogła się tylko modlić, żebym wrócił cały... Znajomi i rodzina nie mieli pojęcia, co robię.

Noc spędził w szpitalu w Bagram. Organizm był niestabilny. Następnego dnia, z grupą rannych Amerykanów, odesłano go do bazy w Ramstein. Ranny pamięta, że obok w samolocie leżała czarnoskóra Amerykanka z logistyki, która wbiła sobie śrubokręt w oko.

- Amerykanie mówili o mnie „Lucky Man” - „Szczęściarz”. Przychodzili poklepać mnie jak maskotkę. Mówili, ze będą mieli szczęście jak dotkną takiego gościa, co wszedł na minę i jest cały – uśmiecha się oficer.

W Ramstein już czekał polski samolot. Po kilkudziesięciu godzinach od wypadku leżał w szpitalu przy ul. Szaserów w Warszawie.

Złamanie na złamaniu

- Cały był poraniony. A lewa noga wyglądała, jakby została wkręcona w maszynkę do mięsa – wspomina lekarz, który się wtedy zajmował rannym.

Kolejne badania nie zostawiały złudzeń: uratowanie kończyny będzie graniczyło z cudem.

Eksplozja miny spowodowała otwarte, czwartego stopnia, wielomiejscowe złamanie kości piętowej lewej z przemieszczeniem odłamów oraz dużym ubytkiem skóry, wielomiejscowe złamanie kości podudzia łącznie ze stawem skokowym. Głębokie ubytki skórno-mięśniowe podudzia i pięty. To tylko w lewej nodze. Prawa noga i ręka też zostały poszatkowane odłamkami. Do tego oficer miał liczne otarcia i rany tłuczone oraz szarpane goleni i uda prawego. Rany tłuczone i szarpane ręki i przedramienia prawego. Do tego dochodziła rana szarpana skóry okolicy czołowej prawej. Można długo wymieniać drobniejsze obrażenia…

W trakcie pobytu w Wojskowym Instytucie Medycznym chorego wyrównano krążeniowo i oddechowo. Rany skóry zaopatrzono chirurgicznie.

4 lipca przeszedł operację. Wykorzystując trzy „druty K” chirurdzy wykonali repozycję i stabilizację złamania kości piętowej. Kilkanaście dni później przeprowadzili drugą operację. Wykonali wtedy korekcję ustawienia aparatu Hoffman II. Zdjęcia rentgenowskie wykazały zadowalające ustawienie odłamów kostnych.

Równolegle z ortopedami, rannym zajęci się medycy z Kliniki Chirurgii Plastycznej WIM. Po kawałku, systematycznie, rozległe ubytki skóry uzupełniali, stosując m.in. przeszczepy skóry pobranej od oficera. Po sześciu tygodniach pacjent został wypisany do domu.

Na szczęście rany zaczęły się goić prawidłowo. Zdecydowanie gorzej było ze złamaniami kości goleni i kości piętowej. Mijały kolejne miesiące leczenia, a kości nie chciały się zrastać.

W grudniu 2002 r. – gdy autor tego materiału poznał rannego - z nogi, owiniętej bandażami, ciągle wystawała skomplikowana konstrukcja z drutów ze stali nierdzewnej. Na nodze nadal brakowało płatów skóry.

Po ponad pół roku leczenia ortopedzi zdecydowali, że konieczna będzie kolejna, skomplikowana operacja. Pod koniec stycznia 2003 r. postanowili wykonać zabieg prowadzący do pobudzenia zrostu kości. Usunęli martwe fragmenty kości i w miejsca ubytków przeszczepili „gruz kostny”.

- Dla lekarzy byłem bardzo ciekawym przypadkiem. Rzadko się zdarza, żeby mieć całego pacjenta, poddanego tak dużemu działaniu materiału wybuchowego. Wdzięczny im jestem z całego serca. Dzięki nim nie tylko mam dwie nogi, ale jestem całkiem sprawny – podkreśla oficer.

Rannego operowali m.in. prof. Wojciech Marczyński, dr Piotr Piekarczyk i dr Marcin Wojtkowski.

Niestety specjaliści systematycznie przesuwali datę zakończenia leczenia.

W sumie ranny przeszedł jedenaście operacji: trzy ortopedyczne, resztę w Klinice Chirurgii Plastycznej. Samo leczenie trwało dwa lata. Odbywało się w WIM oraz innych miejscach. Setki godzin zajęły konsultacje, tysiące - rehabilitacja.

Obecnie oficer powinien mieć jeszcze jedną operację plastyczną. – Ale to by wymagało wyłączenia się z pracy na jakieś pół roku. Operacja nie jest konieczna, więc na razie ją odkładam. Jestem pod stałą kontrolą szefa służby zdrowia naszej jednostki, który - pracując wcześniej w WIM - przeprowadził część operacji – opowiada weteran.

Wuef zaliczony na „cztery”

- Już w samolocie do Polski postanowiłem, że zadziwię lekarzy i szybko dojdę do sprawności. Nawet przez chwilę nie dopuszczałem do siebie tego, że stracę nogę. Silna wola i nadzieja bardzo pomaga w takich sytuacjach – przekonuje.

Z wielkim zapałem współpracował z lekarzami i rehabilitantami, dodatkowo sam ćwiczył w domu.

W 2005 r. formalnie wrócił do jednostki. Ponieważ jednak rehabilitacja nadal trwała, to faktyczny powrót nastąpił dopiero w 2007 r. Pierwszy egzamin z wychowania fizycznego, zdał na ocenę dobrą. A trzeba pamiętać, że to „najcięższy wuef w całej armii”, z normami dla żołnierzy jednostek specjalnych.

W 2006 r. znalazł się wśród pierwszych ośmiu żołnierzy odznaczonych Orderem Krzyża Wojskowego. Prezydent RP powołał go też w skład kapituły przyznającej to najwyższe współczesne odznaczenie bojowe.

- Po powrocie musiałem się pożegnać z zespołem bojowym, trafiłem do szkoleniówki. Przed wypadkiem byłem w wielu groźniejszych sytuacjach na ćwiczeniach. Brałem udział w operacjach o wiele bardziej skomplikowanych, niż ta w Afganistanie. Nigdy nie pomyślałem, że gdybym nie wyjechał, to oszczędziłbym sobie kilku lat cierpień, nie narażałbym życia. Jeden z moich znajomych w pierwszym dniu urlopu zginął na przejściu dla pieszych. Przechodził na zielonym świetle, a potrącił go samochód. On miał pecha, ja miałem szczęście. A rana to konsekwencja świadomego wyboru, jakim było założenie munduru – kończy.

Oficer awansował na stopień majora i nadal służy w GROM-ie.



Na zdjęciu: Po kilku latach leczenia i rekonwalescencji, ciężko ranny oficer jest dziś w pełni sprawnym żołnierzem.

Fot: z archiwum rannego.

Jarosław Rybak

wim.mil.pl/index.php?&option=com_content&id=1413&task=view...

Oznaczenia wiekowe materiałów są zgodne z wytycznymi Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji

 Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na ukrycie oznaczeń wiekowych materiałów zamieszczonych na stronie
Funkcja pobierania filmów jest dostępna w opcji Premium
Usługa Premium wspiera nasz serwis oraz daje dodatkowe benefity m.in.:
- całkowite wyłączenie reklam
- możliwość pobierania filmów z poziomu odtwarzacza
- możliwość pokolorowania nazwy użytkownika
... i wiele innnych!
Zostań użytkownikiem Premium już od 5,00 PLN miesięcznie* * przy zakupie konta Premium na 3 miesiące. 6,00 PLN przy zakupie na jeden miesiąc.
* wymaga posiadania zarejestrowanego konta w serwisie
 Nie dziękuję, może innym razem