Główna Poczekalnia Dodaj Obrazki Dowcipy Soft Szukaj Ranking
Zarejestruj się Zaloguj się
 

#kanibalizm

Szalupy morderców
Konto usunięte • 2014-01-30, 21:09


100 lat temu pasażerowie tonącego Titanica, aby ratować życie, dopuścili się potwornych czynów. Zgodnie ze zwyczajami morza, nie ponieśli za to żadnych konsekwencji. Równie łaskawie traktuje się wszystkich rozbitków. Jeśli oczywiście przeżyją...

Dnia 15 kwietnia 1912 roku o godzinie 2.30 w nocy, 10 minut po zatonięciu Titanica w miejscu katastrofy kłębi się 500 rozbitków. Chcą dopłynąć do oddalonych o 200 metrów szalup. Niektórzy wiedzą już, że nie dadzą rady. Nad lodowatą wodą niesie się krzyk przerażonych ludzi.

Piąty oficer z Titanica Harold Godfrey Lowe przesadza kobiety i dzieci z szalupy nr 14 do innych łodzi i z czterema ochotnikami płynie w stronę rozbitków. Jednak po 60 metrach każe zatrzymać szalupę. Czeka godzinę i dopiero gdy na powierzchni unoszą się już głównie ciała, dopływa do nich. Z wody wyciąga tylko czterech żywych ludzi. Potwór? Nie, Lowe został uznany za bohatera.

Z 18 szalup, które udało się spuścić z Titanica, tylko jego łódź i jeszcze jedna ruszyły na pomoc rozbitkom. Chociaż we wszystkich było jeszcze 467 wolnych miejsc! Lowe chciał pomóc, wiedział jednak, że dopóki znajdujący się w wodzie ludzie mają jeszcze dużo sił, w rozpaczliwej walce o życie mogą wywrócić szalupy i utopić ich pasażerów. Dlatego kazał czekać, aż osłabną, skazując większość z nich na pewną śmierć.

Deska Karneadesa

Na pytanie, czy ratowanie własnego życia usprawiedliwia zabicie innego człowieka, postanowił odpowiedzieć już w II w. p.n.e. grecki filozof Karneades z Cyreny w swoim etycznym eksperymencie. Założenie było proste: w morzu jest dwóch rozbitków, na wodzie unosi się deska zdolna unieść ciężar tylko jednego człowieka. Ten, kto ją zdobędzie, ma szansę na doczekanie ratunku. Pierwszy dopływa rozbitek A. Jednak rozbitek B, widząc, że za chwilę utonie, odpycha od deski rozbitka A, który znika pod wodą. Czy rozbitek B jest winien morderstwa, czy był to akt samoobrony? Odpowiedź Karneadesa brzmi: samoobrona.

„Deska Karneadesa” stała się na wieki podstawą tzw. Customs of the Sea (Zwyczajów morza) i miała wielki wpływ na decyzje sądów w podobnych sprawach. Na przykład w odnotowanej na początku XVII w. sprawie Saint Christopher, w której sądzono siedmiu angielskich marynarzy. Kiedy ich statek zatonął, przez 17 dni błąkali się w szalupie. Jeden z nich zaproponował, żeby ciągnąć losy – kto przegra, zostanie zabity i zjedzony, by pozostali mogli przeżyć. Pechowy los wyciągnął pomysłodawca makabrycznej loterii. Kiedy rozbitkowie zostali uratowani, wrócili do Saint Christopher, gdzie postawiono ich przed sądem za umyślne zabójstwo. Jednak sędzia uniewinnił całą siódemkę, twierdząc, że przestępstwo zostało „zmazane” przez „nieuchronną konieczność”.

Tratwa Meduzy

6 czerwca 1816 roku. Minęła pierwsza noc rozbitków z francuskiej fregaty Meduza, którzy postanowili ratować życie na zbudowanej z części statku tratwie. W ciągu tej nocy 20 ludzi zostało zabitych w walce o dostęp do wina – wody pitnej nie ma wcale – lub popełniło samobójstwo. Na tratwie o wymiarach 7 na 20 metrów było początkowo 146 osób, mężczyzn i kobiet. Na jednego człowieka przypadał mniej niż metr kwadratowy powierzchni. A jednak ludzie zdecydowali się na taką podróż, wierząc, że razem łatwiej będzie im przetrwać i doczekać ratunku. Mylili się.

Dzień wcześniej, kiedy opuszczali przewrócony statek, rozbitkowie byli jeszcze pełni optymizmu. Meduza wpadła na mieliznę zaledwie 60 km od wybrzeża Afryki i wszyscy mieli nadzieję, że uda im się do niego dotrzeć. Tratwę miały holować do brzegu dwie szalupy, w których miejsca zajęła część załogi z kapitanem Huguesem de Chaumareys. Jednak już po kilku godzinach kapitan zrozumiał, że holowanie tratwy bardzo opóźni dotarcie do brzegu. Kazał więc odciąć liny. Początkowa rozpacz wśród rozbitków na tratwie szybko zamieniła się w krwawą walkę o przetrwanie.

8 czerwca, czwarty dzień dryfowania. Na tratwie jest już tylko 67 żywych ludzi. Wielu zginęło w ciągu dwóch poprzednich nocy, kiedy wysokie fale zalewały pokład. Tylko niektórych pochłonęło morze, reszta została zabita w czasie walki o miejsce pośrodku tratwy, gdzie było najbezpieczniej.

9 czerwca, 5. dzień. Mężczyzna o imieniu Jean bierze nóż i podchodzi do trupa młodej kobiety, która zmarła w nocy. Kroi i zjada jej ciało. Po chwili przyłączają się do niego inni. Rozbitkowie na chwilę zaspokajają głód, ale tej nocy już nie zasną – z nożami w rękach będą obserwować się nawzajem, w obawie o życie.

12 czerwca, 8. dzień. Najsilniejsi wyrzucają z tratwy słabych i rannych. Pozostawiają tylko kilka ciał, które będą jeść.

17 czerwca, 13. dzień. Tratwę odnajduje statek wojenny Argus. Na jej pokładzie jest tylko 15 żywych, skrajnie wyczerpanych ludzi. W ciągu następnych dni pięciu z nich umrze.

Żaden z rozbitków nie stanął przed sądem. Kapitan de Chaumareys doczekał się procesu, jednak skazano go tylko na trzy lata więzienia. To w proteście przeciw temu wyrokowi młody malarz Theodore Gericault stworzył swój wstrząsający obraz „Tratwa Meduzy”.

Gang w szalupie

Los rozbitków z Meduzy nie był jednak niczym odosobnionym. W marcu 1942 roku podobny horror stał się udziałem pasażerów i załogi holenderskiego statku Roseboom, storpedowanego przez japońską łódź podwodną niedaleko Sumatry. W szalupie przeznaczonej dla 28 ludzi znalazło się 80 rozbitków. Przez pierwszy tydzień dryfowania dyscyplinę na pokładzie zapewniał doświadczony brytyjski oficer Archibald Paris. Kiedy zmarł, zapanowała anarchia.

Kapitan Boon został zabity przez swoich własnych mechaników. Na dziobie łodzi zainstalował się gang złożony z żołnierzy, którzy każdej nocy wyrzucali kilku słabszych rozbitków za burtę. Po kilku dniach tego horroru 27-letni kapral Walter Gibson wraz z innymi rozbitkami zaatakował renegatów: wszyscy zostali wyrzuceni za burtę i utonęli.

Ale wkrótce własny gang stworzyli marynarze z Jawy. Zabijali białych pasażerów, jednego zjedli żywcem. Po 28 dniach od zatonięcia Roseboom, kiedy szalupa dopłynęła do wyspy Sipora, było w niej już tylko pięciu żywych lu-zi: trzech Jawajczyków, Walter Gibson i młoda Chinka Doris Lin. Między tą dwójką zawiązała się silna więź, która pomogła im przetrwać. Jednak historia nie miała happy endu – wkrótce rozbitków odnalazł japoński patrol. Gibson trafił do obozu dla jeńców, a Lin została zastrzelona jako szpieg. Brytyjczyk przeżył wojnę i zmarł w 2005 roku w wieku 90 lat.

Jedną z najbardziej mrocznych morskich historii była epopeja rozbitków ze statku wielorybnicznego Essex, który 20 listopada 1820 roku został zniszczony przez 80-tonowego wieloryba na środku oceanu. To właśnie zdarzenie zainspirowało Hermana Melville’a do napisania książki „Moby Dick”.

22 listopada. 20 członków załogi statku Essex opuszcza wrak na trzech szalupach. W każdej jest 90 kg sucharów, 250 litrów wody i po 2 morskie żółwie. Chcą dotrzeć w ciągu 56 dni do odległych o 2500 km wybrzeży Peru lub Chile.

20 grudnia, 28. dzień tułaczki. Dowódcy szalup zmniejszają o połowę racje żywnościowe. Bunt wisi w powietrzu, na szczęście rozbitkowie trafiają na wyspę. W ciągu tygodnia wyłapują wszystkie kraby i zjadają je lub robią zapasy. Trzech marynarzy – Chappel, Weeks i Wright – postanawia zostać na wyspie i tam czekać na ratunek. Doczekają się go po prawie pięciu miesiącach. Pozostałych 17 wyrusza w podróż, która okaże się horrorem.

20 stycznia 1821 roku, 24 dni po odpłynięciu z wyspy. W łodzi dowodzonej przez pierwszego oficera Owena Chase’a umiera marynarz Peterson. Ciało zostaje oddane morzu, tak jak wcześniej zmarłego majtka Matthew Joya. Owen żelazną ręką pilnuje zapasów i wydziela skąpe racje. Jednak jego szalupa żegluje samotnie: zgubił się osiem dni wcześniej. Nie wie więc, że tego samego dnia, na szalupie dowodzonej przez sternika Hendricksa, zostaje zjedzona pierwsza ofiara – zmarły marynarz Thomas. Tu zapasy żywności skończyły się sześć dni temu.

28 stycznia, 32 dni po odpłynięciu z wyspy. Na szalupie Hendricksa zostaje zjedzony drugi trup – marynarz Sheppard. Tego samego dnia na szalupie dowodzonej przez kapitana George’a Pollarda załoga zjada ciało zmarłego marynarza Reeda. Od siedmiu dni i na tej łodzi nie ma żywności.

6 lutego, 41 dni po odpłynięciu z wyspy. Czterech rozbitków z łodzi kapitana Pollarda ciągnie losy. Najkrótszy przypada 18-letniemu kuzynowi kapitana. Ten jest gotów bronić siostrzeńca, ale Coffin godzi się z losem. Zostaje zastrzelony i zjedzony.

8 lutego, 43 dni po odpłynięciu z wyspy. Na łodzi oficera Chase’a zapasy już się wyczerpały. Kiedy umiera marynarz Cole, jego ciało zostaje poćwiartowane, upieczone i zjedzone.

11 lutego, 46 dni po odpłynięciu z wyspy. Na łodzi kapitana Pollarda umiera marynarz Ray, który również zostaje zjedzony.

18 lutego, 53 dni po odpłynięciu z wyspy, 90 dni od katastrofy Esseksa. Brytyjski statek Indian odnajduje łódź z oficerem Chase’em, marynarzem Lawrence’em i chłopcem okrętowym Nickersonem. Pięć dni później statek Douphine odnajdzie kapitana Pollarda i marynarza Ramsdella w szalupie pełnej ludzkich szczątków. Trzeciej łodzi nie odnaleziono.

Siedem przypadków kanibalizmu, jedno zabójstwo. Jednak nikt z ocalonych członków załogi Esseksa nie stanął przed sądem. Większość z nich zrobiła kariery w marynarce.

Pasażerowie za burtę

Już w przypadku marynarzy z Esseksa stare określenie „wilk morski” nabiera innego znaczenia. Czasem jednak na morzu panują prawdziwie wilcze prawa.

19 marca 1841 roku. Statek William Brown tonie 400 km od wybrzeży Kanady po zderzeniu z górą lodową. Nie dla wszystkich wystarcza szalup – z 82 pasażerów i członków załogi tylko 51 znajduje miejsce na pokładach dwóch łodzi. Mniejszą dowodzi kapitan Harris, większą oficer Alexander William Holmes. Wie, że jego łódź jest mocno przeładowana.

20 marca, rano. Harris decyduje, że będzie większa szansa na ratunek, gdy łodzie rozdzielą się. Płynący na jednej szalupie z Holmesem oficer Rhodes melduje, że łódź jest przepełniona i trzeba wyrzucić za burtę kilku pasażerów. Kapitan Harris odpowiada spokojnie: „Wiem, co musicie zrobić. Nie mówcie teraz o tym. Niech to będzie ostateczne wyjście”.

20 marca, wieczór. Cały dzień pada deszcz, woda zbiera się w łodzi mimo ciągłego wylewania jej. Około godz. 22. Holmes krzyczy: „Pomóż mi, Boże! Chłopcy, do roboty!”.

Z pomocą marynarza wybiera 14 mężczyzn i zmusza ich do wyskoczenia za burtę. Spośród mężczyzn jedynie dwóch żonatych, mały chłopiec i członkowie załogi zostają w łodzi. Za burtę trafiają też dwie kobiety, tylko dlatego, że były siostrami jednego z wyrzuconych. Wszyscy giną w lodowatej wodzie.

21 marca, ranek. Holmes znajduje w łodzi dwóch ukrywających się mężczyzn, którzy nie wykonali rozkazu, i wyrzuca ich za burtę. Kilka godzin później rozbitkowie z szalupy zostają uratowani przez statek Crescent.

William Holmes trafił przed sąd, oskarżony o spowodowanie śmierci pasażerów. Nie był sądzony za zabójstwo, gdyż zdaniem prokuratora „działał bez złej woli”. Holmes bronił się, przywołując zasadę samoobrony i wyższej konieczności. Jednak sędzia Baldwin zapytał go, czemu najpierw nie poświęcił życia członków załogi – ludzi, w których zawód wpisane jest takie ryzyko? Oficer został uznany za winnego, jednak wyrok był łagodny – sześć miesięcy więzienia i 20 dolarów grzywny.

Losować czy nie?

Dla wielu rozbitków problemem nie było pytanie, czy kogoś zabić i zjeść, tylko jak to zorganizować, aby wszystko odbyło się zgodnie ze zwyczajami morza. Ta sprawiedliwość in extremis sprowadza się zwykle do losowania.

9 sierpnia 1874 roku na Oceanie Indyjskim zatonął statek Euxine. Członkowie załogi uratowali się na trzech szalupach. Przez trzy tygodnie daremnie wypatrywali ratunku, nie mieli już wody i żywności. 31 sierpnia na łodzi dowodzonej przez Jamesa Archera dwóch marynarzy popełniło samobójstwo, wyskakując za burtę. Tego samego dnia Archer podjął decyzję o losowaniu, czyje życie zostanie poświęcone, by ratować innych. Wybór padł na Francisa Gioffusa, wyrok miał wykonać August Muller. Cztery godziny po zabiciu marynarza rozbitkowie zostali odnalezieni przez holenderski statek Java Packet. Nikt nie został oskarżony.

10 lat później podobną decyzję musieli podjąć rozbitkowie z jachtu Mignonette, który zatonął na Atlantyku 1100 km od najbliższego lądu. W niewielkiej szalupie znaleźli się kapitan Tom Dudley oraz trzej członkowie załogi: Stephens, Brooks i najmłodszy, 17-letni Parker.

Początkowo rozbitkowie nieźle sobie radzili – czwartego dnia złapali morskiego żółwia i zebrali trochę deszczówki. Potem było tylko gorzej. Ósmego dnia pili już własny mocz.

12. dnia kapitan Dudley rozpoczął dyskusję o losowaniu. 15. dnia zdesperowany Parker napił się morskiej wody, po której zachorował. Temat wrócił, ale Brooks i Stephens wciąż nie chcieli zgodzić się na losowanie. 19. dnia Parker był w stanie śpiączki. Nie było już mowy o losowaniu. Dudley i Stephens porozumieli się, że zabiją chłopca. Chcieli to zrobić, zanim umrze, ponieważ jego krew będzie się wtedy lepiej nadawała do picia. Brooks wiedział, co się dzieje, ale nie protestował. Parker został zabity nożem, a jego ciało zjedzone. Po 24 dniach w szalupie rozbitkowie zostali uratowani.

Doodley i Stephens trafili przed sąd wyłącznie przez własną gadatliwość. Dostali po sześć miesięcy więzienia. Brytyjski sąd uznał w 1884 roku – i był to precedens w anglosaskim prawie – że konieczność ratowania życia trzech ludzi nie usprawiedliwia morderstwa z premedytacją. Dlatego na pytanie, czy w takiej sytuacji lepiej jest losować, czy nie, kto zostanie zabity, odpowiedź brzmi – losować. Albo... nie opowiadać nikomu tego, co naprawdę działo się w szalupie.

Ratujcie nasze dusze

Świadkowie największej morskiej katastrofy w dziejach – zatonięcia statku Wilhelm Gustloff – nigdy nie opowiedzieli szczegółów tego, co wydarzyło się w nocy 30 stycznia 1945 r.na Bałtyku. Trafiony trzema torpedami z radzieckiej łodzi podwodnej statek przewoził niemieckich uchodźców, marynarzy i żołnierzy z Gdyni do Kilonii. Na pokładzie było prawie 9 tysięcy cywilów i 1,5 tysiąca wojskowych, w tym załoga. Miejsca w łodziach ratunkowych wystarczały tylko dla 1050 osób. Walczono o nie bez żadnej litości – kto miał broń, nie wahał się jej użyć. „Z dzieckiem na rękach kierowałam się nie w tłum oszalałych kobiet i dzieci, nie ku lamentom i strzelaninie. Tam działy się rzeczy potworne” – wspominała po latach Lucie Rybandt, jedna z ocalonych. „Szłam do marynarzy. Nie wiem, jak znalazłam się w wodzie. Dziecka na rękach już nie miałam. Kurczowo uchwyciłam się pontonu. Chcieli mnie oderwać, bo byłam obciążeniem. Ale po jakimś czasie mnie wciągnęli. Kiedy mnie ocucili, okazało się, że mam nogi podrapane do krwi. Tonący chwytali się wszystkiego, orali paznokciami”.

W trwającej godzinę walce o szalupy cywile nie mieli szans w starciu z uzbrojonym wojskiem. Z 9 tysięcy uciekinierów uratowało się tylko 419 osób. Przeżyła natomiast więcej niż połowa żołnierzy oraz załogi – ponad 800. Nigdy nie opowiedzieli, co robili, by uratować życie. Na katastrofę Gustloffa na ponad pół wieku spuszczono zasłonę milczenia.

Dziś satelity są w stanie błyskawicznie namierzyć rozbitków, a ratownicy dotrzeć do nich o wiele szybciej niż kiedyś. Ale na morzu wciąż dochodzi do dramatycznych scen. 6 marca 1987 roku w belgijskim porcie Zeebrugge zatonął prom Herald of Free Enterprise. Pasażerowie ratowali się, schodząc po drabinkach do łodzi, które przypłynęły na ratunek. Ale na jednej z drabinek młody człowiek zamarł ze strachu – nie mógł ruszyć się i blokował przejście innym. Został siłą oderwany i wrzucony do wody. Utonął. Prokuratura nie wszczęła żadnego śledztwa przeciw pasażerom, uznając, że działali w stanie wyższej konieczności.

Ostatni znany przypadek kanibalizmu na morzu zdarzył się cztery lata temu. W kwietniu 2008 roku 33 imigrantów z Dominikany próbowało nielegalnie przedostać się w łodzi na amerykańskie terytorium Puerto Rico. To miała być krótka podróż – zaledwie 250 km – nie mieli więc dużych zapasów. Drugiego dnia silnik przestał pracować. Wspomina Maria Marizan, jedna z uratowanych: „Szóstego dnia zmarł pierwszy pasażer. Następnej nocy zniknął kapitan. Nie wiem, czy popłynął wpław, by szukać pomocy, czy został wyrzucony za burtę przez pasażerów. Ósmego dnia zaczęli umierać kolejni, w tym mój brat Emmanuel. Po dwóch tygodniach jeden z pasażerów, rybak, powiedział, że musimy zjeść jedno ciało, by przeżyć. Z nogi i torsu wyciął małe kawałki mięsa i rozdał nam. Były wielkości pastylek i smakowały jak wołowina. Następnego dnia zostaliśmy uratowani przez amerykańskie helikoptery”.

A walka o szalupy? Kiedy 13 stycznia br. tonął wycieczkowiec Costa Concordia, członkowie jego załogi pierwsi ruszyli do walki o miejsce w łodziach. Inni próbowali sprzedawać miejsca w szalupach. Concordia zatonęła blisko brzegu – gdyby katastrofa wydarzyła się na pełnym morzu, sceny na pokładzie zapewne nie różniłyby się bardzo od tych z Gustloffa.

Ocean jest okrutnym żywiołem i perspektywa pochłonięcia na zawsze przez bezkresną morską otchłań wyzwala w ludziach instynkt przeżycia za wszelką cenę. Czy nie dlatego właśnie tonące statki wysyłają sygnał SOS – Save Our Souls – Ratujcie Nasze Dusze?

źródło:focus
Podobno o prawdziwym głodzie można mówić wtedy, gdy człowiek patrzy na drugą istotę ludzką jak na posiłek… Gdy ponad trzy miliony cywilów zostało odciętych w pierścieniu wokół kompletnie nieprzygotowanego aprowizacyjnie do długiej obrony miasta, wiadomo było, że to się źle skończy. Zapasów przy dobrych wiatrach mogło starczyć na półtora miesiąca. Dalej był już tylko morderczy głód.

Na początek garść informacji. Po stronie radzieckiej, trwająca od 8 września 1941 roku do 27 stycznia 1944 roku Blokada Leningradu (czyli dzisiejszego Petersburga) pochłonęła około miliona ofiar cywilnych. Dwie trzecie ludności dostawało głodową rację żywności na poziomie 125 gramów chleba, czyli trzech cieniutkich kromek. Dzienna racja miała dostarczać im 460 kalorii, jednak kalorie te istniały tylko na papierze. W rzeczywistości, przez dodawanie do chleba różnych zapychaczy, o których strach nawet pomyśleć, jego wartość odżywcza spadała do jakichś 300 kalorii, czyli niewielkiego ułamka dziennego zapotrzebowania na energię. Snujący się jak cienie mieszkańcy niegdyś dumnej stolicy carów, byli wygłodzeni do granic możliwości. Ich ludzkie odruchy zostały niemal zupełnie stłumione. Byli do reszty odarci z sił i godności.

Człowiek człowiekowi wilkiem?

Szybko okazało się, że dla wielu z nich tysiące walających się po ulicach trupów to nie tylko szczątki, które należy opłakać. To całkiem pokaźny zapas mięsa, który przecież nie może się zmarnować! W oblężonym Leningradzie przypadki kanibalizmu nie należały do rzadkości. Pisze o tym Anna Reid, autorka książki „Leningrad. Tragedia Oblężonego miasta”. W jej pracy możemy znaleźć cytat ze wspomnień znanej rosyjskiej poetki socjalistycznej, Olgi Bergholc:

Niedawno Prendel powiedział nam, że wzrasta liczba przypadków zjadania martwych ciał. W maju [1942 roku] w jego szpitali odnotowano piętnaście takich przypadków, w porównaniu z jedenastoma z kwietnia. Musiał wówczas − i wciąż musi − wydawać opinię specjalisty co do tego, czy kanibale są odpowiedzialni za swoje czyny. Kanibalizm − to fakt. Powiedział nam o pewnej parze kanibali, która najpierw zjadła małe ciałko swojego dziecka, a następnie zwabiła w pułapkę trójkę kolejnych dzieci, po czym zabiła je i zjadła […].

Dla większości ówczesnych mieszkańców Leningradu te przeczące człowieczeństwu akty miały charakter pogłosek. Wraz z innymi pochylali się nad leżącymi na ulicach trupami i przyglądali się, czy nie noszą śladów kanibalizmu. Faktem niezaprzeczalnym jest znajdywanie na terenie miasta okaleczonych zwłok, pozbawionych łydek czy pośladów, ewentualnie ze śladami odgryzania. Anna Reid na podstawie raportów NKWD wymienia:

pewna matka udusiła osiemnastomiesięczną córeczkę, aby nakarmić nią siebie i trójkę starszych dzieci; jakiś dwudziestosześciolatek, zwolniony z fabryki opon zamordował i zjadł swojego osiemnastoletniego współlokatora […] bezrobotny osiemnastolatek zamordował siekierą babcię, po czym ugotował i zjadł jej wątrobę oraz płuca…

Już sama ta wyliczanka mrozi krew w żyłach… Nie możemy jednak zapominać, że to kiedyś byli zwykli ludzie, ciepli i mili dla otoczenia, współpracowników, bliskich, którzy zostali doprowadzeni do ostateczności.

A co z porzuconymi?

W najgorszej sytuacji znaleźli się uczniowie leningradzkich szkół pochodzący spoza miasta. Odcięci od wsparcia rodzin, które znalazły się poza obrębem pierścienia zamykającego dawną stolicę carów, zdani byli na łaskę i niełaskę dyrektorów placówek oświatowych. Jak pisze Anna Reid:

W Szkole Zawodowej numer 39 przy ulicy Mochowej uczniowie pozostawieni byli sami sobie. Nie mieli żadnego nadzoru, a w grudniu nie wydano im także żadnych kartek na żywność. Przez cały grudzień jedli mięso wyłapywanych i zabijanych kotów i psów. 24 grudnia uczeń Ch. zmarł z niedożywienia, a jego ciało zostało częściowo wykorzystane przez pozostałych uczniów jako pokarm. 27 grudnia zmarł drugi uczeń W. i także jego ciało wykorzystano do zjedzenia. Jedenastu ludzi aresztowano za kanibalizm, wszyscy przyznali się do winy.

W języku rosyjskim istnieją dwa określenia na spożywanie ludzkiego mięsa, które można przełożyć na język polski jako trupożerstwo i ludożerstwo. Mają one różny wydźwięk moralny. Pierwsze z nich oznacza pożywianie się nieżyjącymi już homo sapiens, natomiast drugie – mordowanie ludzi i zjadanie swoich ofiar. O ile trupożestwo traktowane było w miarę łagodnie (wiadomo, chociaż to nadal bezczeszczenie zwłok, jednak bez przerabiania żyjącego na trupa celem konsumpcji), karą za ludożerstwo była śmierć.

Przykładem takiej właśnie osoby przyłapanej na kanibalizmie połączonym z morderstwem jest pewna opisywana przez Olgę Grieczinę sprzątaczka. Jej zniknięcie z fabryki był łatwe do zauważenia z powodu walających się wszędzie metalowych opiłków i innych śmieci. Do tej nieobecnej starszej pani wszyscy zwracali się poufale „ciociu Nastio”. Grieczina dowiedziała się, że została ona rozstrzelana. Ale za co? Zjadła swoją córkę − ukryła ją pod łóżkiem i odkrawała kawałek po kawałku. Zastrzeliła ją milicja. W tych dniach nie staje się przed sądem.

Konkretne historie można by mnożyć. Oddają one grozę sytuacji i jej beznadzieję, ale nie oddają skali zjawiska. W przeciągu kilkunastu miesięcy, do grudnia 1942 roku, kiedy to udało się ukrócić ten chory proceder, w Leningradzie i okolicach aresztowanych zostało łącznie ponad dwa tysiące kanibali. Ilu jednak zginęło bez procesu? Ilu nigdy nie złapano?

Źródło: ciekawostkihistoryczne.pl/2012/04/17/kanibale-w-oblezonym-leningradzie/
Polecam stronkę

Temat dla tych kretynów którzy narzekają na brak super sadystowskich tematów nie dodając nic od siebie
Czarnoskóry chrześcijanin, mieszkaniec Republiki Środkowoafrykańskiej, Ouandja Magloire, zemścił się na mordercach swojej rodziny, w tym ciężarnej żony, w oryginalny sposób.

"Muslim! Muslim! Muslim! I stabbed him in the head. I poured petrol on him. I burned him. Then I ate his leg, the whole thing right down to the white bone" (Muzułmanin! Dźgnąłem go w głowę. Polałem go benzyną. Podpaliłem go. Potem zjadłem jego nogę, całą, aż do białej kości) - opowiada Pan Magliore brytyjskiemu reporterowi.



Powyżej: Pan Magloire udzielający wywiadu telewizji BBC


Wydarzenie miało miejsce w mieście Bangi, stolicy Republiki Środkowoafrykańskiej. Ofiara została dostrzeżona w busie przez pana Ouandja Magloire, znanego również pod pseudonimem "Mad Dog" (Wściekły Pies). Po chwili śledzenia ofiary do Pana Magliore dołączyła grupa około dwudziestu mężczyzn uzbrojonych w maczety*.
Mężczyznę wyciągnięto siłą z busa, pobito, zadźgano i podpalono. Na zakończenie całej imprezy Wściekły pies złapał nogę zmasakrowanego osobnika i zaczął ją jeść. Przerażeni świadkowie nie odważyli się zapobiec ani linczowi, ani późniejszej degustacji. Wiele osób reagowało natomiast płaczem i wymiotami, jak donoszą osoby przepytywane przez brytyjskich reporterów.

W wywiadzie dla BBC mężczyzna ujawnia, że mord był zemstą wymierzoną w muzułmańską społeczność miasta, odpowiedzialną za morderstwo rodziny Wściekłego Psa, wraz z jego ciężarną żoną.

Plus ciekawostka, pewnie nieprawdziwa, ale jednak fajna:
shockingtimes co uk napisał/a:

Ouandja Magloire ate the leg of the charred man, however the flesh was still raw, not ‘cooked’ by the flames after cutting it off the body. According to some reports, the next day, Mad Dog, who had saved some of the mans charred flesh from the attack, enjoyed it in a baguette.


(Ouandja Magloire zjadł nogę zwęglonego mężczyzny, jednakże mięso było wciąż surowe, nie "upieczone" przez płomienie po odcięciu kończyny od ciała. Podobno następnego dnia Wściekły Pies, który zachował sobie trochę mięsa, delektował się nim w bagietce.) - bagietka to pewnie pozostałość z czasów kolonialnych, w tym kraju nadal mówi się nawet po francusku

I wreszcie, rzeczony reportaż.


Oraz wideo przedstawiające zdarzenie, niestety ocenzurowane, ale jak tylko znajdę wersję oryginalną, na pewno ją wstawię w tym temacie


* jakie licho ich tam z Krakowa przywiało?
Rozmowa dwóch przyjaciół + Urban
Konto usunięte • 2013-12-28, 19:59
Kawały z okresu komunizmu w Polsce, enjoy

Dwóch przyjaciół opowiada sobie przy kieliszku:
- Wiesz, widziałem jak facet kochał się z babką oralnie!
- No i jaki był finał?! Połknęła, czy wypluła?
- A czy to ważne?
- Oczywiście, bo jeżeli połknęła to kanibalizm, a jeżeli wypluła - to aborcja!

------------------------

Urban do Prymasa:
- Panie Prymasie! Pomimo istotnych różnic poglądów mamy jednak pewne cechy wspólne....
- Owszem, z tym, że ja między uszami mam twarz - odpowiedział Prymas.

Jak wygląda Urban z lotu ptaka?
- Jak maluch z otartymi drzwiami!

Szukałem, nie znalazłem, może to przez moje -8.
Poćwiartował 59-latka na jego własne życzenie...
Konto usunięte • 2013-12-01, 16:01
Nie wiem co ten kraj robi z upodobaniami seksualnymi ludzi, ale za to można sobie o ciekawych przypadkach czasem poczytać.

Niemcami wstrząsnęła zbrodnia z pogranicza kanibalizmu. Komisarz policji z Drezna zabił i poćwiartował 59-letniego mężczyznę, na jego własne, wyraźne życzenia. Ofiara to przedsiębiorca, z pochodzenia Polak.

Niemieckie media przynoszą coraz to nowe szczegóły zbrodni, jaka miała miejsce 4 listopada br. w Gimmlitztal w Rudawach (Ost-Erzgebirge), niedaleko czeskiej granicy. 55-letni Detlef G., pracujący jako grafolog w dreźnieńskiej policji zabił i poćwiartował mężczyznę, na jego własne, wyraźne życzenie.

W piwnicy swego domku letniskowego, który był także pensjonatem dla gości, zabił ofiarę dźgnięciem noża w szyję, po czym przez prawie pięć godzin ćwiartował zwłoki. Zakopał je potem w ogródku swego domu na głębokości 80 cm i utwardził w tych miejscach ziemię. Saksońska policja wciąż jeszcze bada miejsce zbrodni i ogródek, gdzie już w czterech miejscach odkryto szczątki ciała.

Podejrzewa się tło seksualne

Sprawca zbrodni Detlef G. został aresztowany za zabójstwo powodowane zaspokojeniem popędu seksualnego. Przyznał się do czynu i wskazał policji miejsce, gdzie dokonał zbrodni i zakopał zwłoki. Prywatnie żył on w partnerskim związku z innym mężczyzną.

Sprawca i ofiara zbrodni poznali się na czacie internetowym, gdzie kontaktowali się ludzie o perwersyjnych, kanibalistycznych fantazjach. Prowadzili korespondencję SMS-ową i mailową. W ostatnim SMS-ie ofiara, Wojciech S. wyrażał jednoznacznie pragnienie, by zostać zabitym.


Spokojny, zrównoważony człowiek

59-letni Wojciech S. z Hanoweru prowadził firmę pośrednictwa pracy dla kierowców tirów, angażował się politycznie na szczeblu komunalnym. Kandydował nawet w wyborach regionalnych w 2011 roku z ramienia partii CDU. Od lat żył w separacji od rodziny; miał żonę i 14-letnią córkę.

Jego przyjaciel i partner biznesowy w wywiadzie dla telewizji RTL opisuje go jako spokojnego, zrównoważonego mężczyznę. Dopiero po zbrodni dowiedział się o ciemnej stronie osobowości swojego przyjaciela.

zaj🤬e z gazeta . pl

Tak, wiem.
Rodzinny obiad
Xardas132 • 2013-11-03, 15:03
"Podczas rodzinnego obiadu:
-Mamo, ten kotlet smakuje, jakby był z ludzkiego mięsa...
-Nie zdziwiła Cię nieobecność młodszego brata?
Z obrzydzeniem spojrzałem na zawartość talerza, a później na rżącą ze śmiechu sadystyczną rodzicielkę Uśmiech mamy zniknął wraz z pytaniem:
-A skąd w ogóle znasz smak ludzkiego mięsa?"
Sprzedawali ciała swoich ofiar jako wieprzowinę
Konto usunięte • 2013-05-30, 16:22
Coraz więcej osób mówi, że nadeszły bardzo niespokojne czasy. Co chwilę słyszy się o zwyrodnialcach, którzy z ogromnym zadowoleniem kogoś zamordowali, bezczeszcząc po śmierci ciało ofiary. Ale dużo większy powód do obaw niż my, musieli niegdyś mieć Niemcy. W latach 20. i 30. ubiegłego wieku gazety nieustannie donosiły o przypadkach seryjnych morderstw. Co najgorsze, zbrodniarze nie tylko pozbawiali życia niewinne ofiary, ale także je zjadali! Picie ludzkiej krwi i robienie konserw z ludzkiego mięsa było na porządku dziennym.

Jednym z morderców-kanibali był Fritz Haarmann, który zyskał sobie przydomek "rzeźnika z Hanoweru". Nic dziwnego, udowodniono mu zamordowanie 24 młodych chłopców, choć liczba ta z pewnością mogła być większa. Urodził się w biednej rodzinie jako szóste dziecko. W wieku 16 lat rodzice wysłali go do szkoły wojskowej, ale z powodu kłopotów zdrowotnych i homoseksualizmu chłopak szybko wrócił do domu. Udało mu się znaleźć zatrudnienie w fabryce cygar, lecz w 1898 roku, gdy mężczyzna miał już 19 lat, aresztowano go za molestowanie seksualne dzieci i umieszczono w szpitalu psychiatrycznym. Haarmannowi udało się uciec i od tej pory prowadził życie wypełnione drobnymi oszustwami, kradzieżami i pobytami w więzieniu. Z czasem stał się przydatny policji - przekazywał jej informacje o siatce przestępczej działającej w Hanowerze.

W maju 1924 roku w rzece Leine przypadkowo natrafiono na ludzkie kości. Było ich aż 500 i jak wykazały badania, pochodziły od 22 ofiar, w większości w wieku od 14 do 18 lat. Na Haarmanna, karanego już wcześniej za kontakty z nieletnimi, zastawiono pułapkę. 22 czerwca 1924 został zatrzymany podczas próby zwabienia do swojego mieszkania chłopca. W trakcie śledztwa wyszło na jaw, że w latach 1918-1924 Haarman wraz ze swoim partnerem dopuścił się morderstwa na 24 nieletnich, choć on sam przyznał na rozprawie, że ofiar mogło być nawet 70. Chłopców podstępnie zwabiał do domu, gw🤬cił i mordował, przegryzając ich gardła. Ciała sprzedawał na czarnym rynku jako mięso wieprzowe, kości wrzucał do rzeki. Co najgorsze, policja pokładała tak duże zaufanie w swoim informatorze, że długo nie podejrzewała, iż może on mieć coś wspólnego z zaginięciami chłopców w tym rejonie. Ostatecznie, został skazany na śmierć i stracony przez ścięcie toporem.


Friedrich Haarmann z niemieckimi śledczymi

Haarmann to nie jedyny okrutny morderca, który sprzedawał ciała swoich ofiar. To samo robił Carl Großmann, którego pierwszym płatnym zajęciem była praca w... rzeźni. Później często popełniał drobne wykroczenia. Trafił też do więzienia na 14 lat za gw🤬ty na dwóch dziewczynkach: 15-letniej i 4-letniej. Młodsze dziecko zmarło.

Po wyjściu z więzienia Großmann kontynuował zbrodniczy proceder. Do swojego domu zwabiał bezdomne prostytutki, którym proponował pracę przy zajmowaniu się domem. Tak jednak nie było - kobiety mordował, a ich ciała ćwiartował i zjadał lub sprzedawał jako konserwy wieprzowe. Miał także stoisko z kiełbaskami, które przyrządzał ze swoich ofiar. Okrutne zbrodnie mężczyzny wyszły na jaw, gdy na policję zadzwonili sąsiedzi. Słyszeli oni krzyki młodej kobiety, po których nagle zaległa cisza. Gdy funkcjonariusze dotarli na miejsce zbrodni, zobaczyli ciało kobiety, a w piecu zwęglone ludzkie szczątki. Mimo że mężczyźnie udało się udowodnić tylko jedno morderstwo, najprawdopodobniej ofiar mogło być nawet sto. Jedna zbrodnia wystarczyła jednak, by skazać Großmanna na karę śmierci. Mężczyzna powiesił się przed wykonaniem wyroku w swojej celi, w lipcu 1922 roku.

To samo zrobił Karl Denke, który popełnił samobójstwo, jeszcze zanim doszło do procesu. Ten mieszkaniec Münsterberga (obecnie Ziębice, miasto leżące w województwie dolnośląskim) był w społeczności bardzo znany i szanowany, słynął z tego, że przyjmował do swojego domu biednych włóczęgów, by dać im jeść. Jego motywacja nie miała jednak nic wspólnego z altruizmem. Ludzi, którzy dali się nabrać na jego dobre serce, mordował, a następnie zjadał. Część mięsa peklował, a z jeszcze innych fragmentów wykonywał sznurówki i rzemyki.


Karl Denke

Zbrodnia nie wyszłaby na jaw, gdyby nie niedoszła ofiara Denkego - Vincenz Olivier, który w grudniu 1924 roku z raną głowy po uderzeniu siekierą przez mordercę, pobiegł powiedzieć policji o okrutnym kanibalu. Gdy funkcjonariusze przyjechali na miejsce, odkryli, że w domu Denkego znajdują się setki ludzkich kości oraz ludzkie ciała przeznaczone do spożycia. Morderca notował dane wszystkich swoich ofiar. Dzięki temu udało się określić, że od lutego 1903 roku do kwietnia 1924 roku zamordował 30 osób, ale policjanci natrafili na ślady jeszcze innych ofiar. Ludzkie kości odnajdywano w okolicy jeszcze długo po wojnie.

Nie można stwierdzić, co tak naprawdę kierowało Denkem. W młodości uważano go za opóźnionego umysłowo, choć być może do zamordowania tylu ludzi przyczyniła się bieda, w którą popadł z powodu panującej wówczas hiperinflacji. O takim motywie nie może jednak być mowy w przypadku Petera Kürtena. Ten morderca już jako 5-letni chłopiec utopił w strumieniu dwa szczeniaki, co sprawiło mu niesłychaną przyjemność. W wieku 9 lat miał ponoć zabić swoich dwóch kolegów, topiąc ich podczas zabawy w rzece.

Potem było coraz gorzej - w sumie udowodniono mu zamordowanie 9 osób, w większości kobiet w różnym wieku, oraz co najmniej 7 prób morderstw. Kürten swoje ofiary gw🤬cił, dusił, a także podrzynał im gardła. Ciał nie zjadał, ale ponoć ssał krew z cięcia na szyi, a sam widok krwi doprowadzał go do orgazmu. Kürten został skazany na śmierć i zgilotynowany w lipcu 1931 roku. Nie wiadomo, co skłoniło go do takich czynów - być może nieszczęśliwe dzieciństwo - jego ojciec, alkoholik, miał gw🤬cić matkę i starsze siostry. W obliczu tych zbrodni trudno szukać jednak dla niego usprawiedliwienia.
Zjadający się wąż
cerastes • 2013-05-21, 19:21
Był art. na temat kanibalizmu w świecie zwierząt.. który przypomniał mi dość ciekawy temat samozjedzień u niektórych węży. Na filmiku albinotyczny młody osobnik gatunku Heterodon nasicus..



Oczywiście już od najdawniejszych czasów w różnych kulturach przedstawiany był symbol zjadającego się węża.

Uroboros



Uroboros (stgr. οὐροβόρος; także urobor) – staroegipski i grecki symbol przedstawiający węża z ogonem w pysku, który bez przerwy pożera samego siebie i odradza się z siebie.

Symbolika znaku:

Jako symbol gnostyków urobor wyraża jedność duchową i fizyczną wszechrzeczy, która nigdy nie zaniknie i będzie trwać w nieskończoność w formie ciągłej destrukcji i odradzania się. Urobor pierwotnie był symbolem rzeki, jaka miała opływać Ziemię, nie mającej źródeł, ani ujścia, do której wlewały się wody wszystkich rzek i mórz na świecie.

Jest to symbol nieskończoności, wiecznego powrotu i zjednoczenia przeciwieństw (coincidentia oppositorum). Gryzący własny ogon wąż wskazuje, że koniec w procesie wiecznego powtarzania odpowiada początkowi. Mamy tu do czynienia z symboliką cyklicznego powtarzania - obiegu czasu, odnawiania się świata i światów, śmierci i odrodzenia, wieczności po prostu.

W symbolice alchemicznej urobor to symbol zamkniętego, stale się powtarzającego procesu przemiany materii - procesu, który w formie faz podgrzewania, parowania, chłodzenia i kondensacji cieczy ma prowadzić do sublimacji substancji. Urobor to odpowiednik kamienia filozoficznego.

W psychologii analitycznej Carla Gustava Junga urobor to metafora wczesnodziecięcej fazy rozwoju, w której jeszcze nie zaszedł proces różnicowania na świat zewnętrzny i wewnętrzny, a zatem fazy, w której nie uformowała się jeszcze tożsamość seksualna. Dopiero powstająca świadomość „ja” pozwoli przełamać fazę uroboralną, różnicując świat na matriarchalny i patriarchalny.