W dobie wysypu bardzo wielu autorskich opowieści, podzielę się własną, sprzed kilku lat. Rzecz miała miejsce na uczelni - nie pamiętam nawet nazwy przedmiotu, być może dlatego, że jestem zapominalskim szmaciarzem, a być może dlatego, że były (a były) słabe jak szkółka bokserska na oddziale onkologii. Tak czy owak nazwa przedmiotu nie ma jakiegokolwiek znaczenia. Zajęcia prowadziła mało urodziwa, świeżo upieczona pani magisterek. Miała w zwyczaju w sposób mało subtelny gloryfikować naszych kochanych przyjaciół od zarania dziejów - Niemców. Co jakiś czas wplatała w swe wypowiedzi jakąś anegdotkę dotyczącą tego pacyfistycznego narodu, przez co szybko wywnioskowaliśmy ze znajomymi, że często tam bywa. W sumie mogła się tam czuć jak u siebie, a wnoszę to po tym, że wyglądała jak młody Aryjczyk.
Pewnego dnia przechodziła jednak samą siebie. Grupa wdała się z nią w dyskusje, a ona co rusz starała się przekonać wszystkich zgromadzonych do swych kulawych racji:
- Powinniśmy powielać ich zachowania, możemy się wiele od nich nauczyć!
- Toniemy w bagnie stereotypów, które nijak mają się do rzeczywistości!
Powtarzała podobne regułki jak mantrę. W końcu dodając:
- W Polsce błędnie i niesprawiedliwie ocenia się teraz naszych zachodnich sąsiadów. Znam naprawdę wielu Niemców i z całą pewnością mogę stwierdzić, że nie pozwolę, by przypisywano im winy za czyny, których nie popełnili, by oczerniano prawdziwych Niemców - powiedziała ,,nauczająca'' wyraźnie podirytowana przebiegiem rozmowy, motywowaną jakimś wydarzeniem politycznym.
- Ale szanowna pani, prawdziwi Niemcy umierali w Norymberdze - dodałem bez zastanowienia, po czym usłyszałem wycedzony przez zaciśnięte zęby nakaz opuszczenia sali wykładowej.
Dostałem proszwabskiego bana. Czyli wygrałem.