Strona wykorzystuje mechanizm ciasteczek - małych plików zapisywanych w przeglądarce internetowej - w celu identyfikacji użytkownika. Więcej o ciasteczkach dowiesz się tutaj.
Obsługa sesji użytkownika / odtwarzanie filmów:


Zabezpiecznie Google ReCaptcha przed botami:


Zanonimizowane statystyki odwiedzin strony Google Analytics:
Brak zgody
Dostarczanie i prezentowanie treści reklamowych:
Reklamy w witrynie dostarczane są przez podmiot zewnętrzny.
Kliknij ikonkę znajdującą się w lewm dolnym rogu na końcu tej strony aby otworzyć widget ustawień reklam.
Jeżeli w tym miejscu nie wyświetił się widget ustawień ciasteczek i prywatności wyłącz wszystkie skrypty blokujące elementy na stronie, na przykład AdBlocka lub kliknij ikonkę lwa w przeglądarce Brave i wyłącz tarcze
Główna Poczekalnia Dodaj Obrazki Dowcipy Soft Szukaj Ranking
Zarejestruj się Zaloguj się
 

#jerzy

Jerzy wyjaśnia
Bapsy • 2022-10-19, 14:20
Nasz ulubiony kierowca o wczorajszym incydencie xD

JU [*]
freaky • 2022-10-03, 11:40
-Puk, puk!
-Kto tam?
-Na pewno nie Jerzy Urban.

Franciszek nie p🤬li się w tańcu
ukryta treść
Jerzy "Druciarz" Rudnicki
Jedras86 • 2017-02-27, 11:49
Czytając artykuł o górze Elbrus doczytałem się, że pierwszym Polakiem który zdobył europejską górę z korony świata był niejaki Jerzy "druciarz" Rudnicki. Jak się okazało później bardzo ciekawa osoba. Poniżej wstawiam historię o druciarzu które udało mi się wyszukać.

" Obóz szkoleniowy 6. Pomorskiej Dywizji Powietrzno-Desantowej w podkrakowskich skałkach w latach 70. Namioty biwakowe żołnierzy ustawione długim szeregiem w Dolinie Kobylańskiej, na końcu obóz instruktorów i naczelstwa zgrupowania. Jest głęboka noc, warty rozstawione. "Druciarz" na bani wraca z lewej przepustki. Naturalnie bez latarki idzie wzdłuż potoku, żeby nie zgubić drogi...
Rano wartownik zdaje relację z przebiegu warty oficerowi dyżurnemu:

- Około godziny 24. usłyszałem kroki idącego dnem doliny. Regulaminowo zapytałem: "Stój! Kto idzie?!" Na to usłyszałem: "Odp🤬l się c🤬ju"! Zorientowałem się więc, że to idzie pan instruktor i nie interweniowałem..."

Więcej historii w spojlerze

ukryta treść

Z książki "ZWYCIĘŻYĆ ZNACZY PRZEŻYĆ" - fragment - wspomnienia o Druciarzu:

"W okolicach sylwestra schronisko przy Morskim Oku przeżywało istny najazd. Pojawiali się nawet ci, którzy z różnych powodów nie byli już aktywnymi alpinistami, bądź też tylko należeli do sympatyków tego zajęcia.
Ludzie spali na podłogach w pokojach, na korytarzach i (bez żadnej przesady) na schodach. Nikt już nawet nie próbował zapanować nad tłumem, z przyczyn oczywistych, waletującym bez zameldowania.
31 grudnia był naturalnie normalnym wspinaczkowym dniem, ale większość z nas starała się wrócić do schroniska przed zmrokiem. Tylko nieliczni spędzali czas balangi w ścianach, zazwyczaj oblegając którąś z wielkich dróg na Kazalnicy.
Przygotowania do balu rozpoczynały się już po południu, od przystrojenia jadalni papierem toaletowym i serpentynami; stoły i krzesła wynoszono na werandę po odejściu ostatniego autobusu z „ceprami". Nawiasem mówiąc, to ulubione przez żurnalistów określenie, prawie nie było przez taterników używane. My, w tamtych latach, ceprów nazywaliśmy stonką, a dziś coraz częściej spotykam się z „eleganckim" kapelusznik, kapelusznicy.
Co bardziej niecierpliwi rozpoczynali biesiadowanie już o zmroku, który — jak wiadomo — w grudniu zapada dość wcześnie, nic więc dziwnego, że denaci zdarzali się (choć sporadycznie) grubo przed północą. Jakaś pożyczona aparatura do grania ruszała dopiero po dwudziestej, a w tym czasie wciąż ktoś nowy docierał do schroniska.
Pamiętam, jak kiedyś w grupce osób przybyłych ostatnim kursem autobusowym znalazł się niepozorny i skromnie wyglądający mężczyzna „po czterdziestce", z teczką. Gdy stanął w drzwiach werandy, pomyślałem: a gdzież to się dziadeczek zaplątał? W tym samym momencie Marek Kęsicki („Kaczor") — wybitny ówczesny taternik i nasz cicho adorowany idol, podbiegł do faceta, wyciągnął go na stół i stając obok na tym zaimprowizowanym podwyższeniu wrzasnął:
— Cisza! — Biesiada trwała już jakiś czas i oczywiście mało kto go usłyszał, więc Marek krzyknął raz jeszcze, ostrzej:
— Cisza, k🤬a! — To poskutkowało i na moment pijacki gwar przycichł.
— Wiecie, kto to jest? — Zapytał Marek. Nikt nie wiedział. — To jest słynny Druciarz. Brawa dla niego! — Wrzasnął Kaczor, a weranda zatrzęsła się od opętańczych oklasków podchmielonej tłuszczy.
Niepozorny człowieczek okazał się być jednym z największych oryginałów w historii taternictwa. Mało kto potrafiłby wówczas podać jego prawdziwe nazwisko. Ot, po prostu Druciarz i tyle.
W swoim czasie, w latach 50. i 60., Druciarz należał do czołówki wspinaczkowej kraju i uczestniczył w szeregu znaczących przejść. W skałki jeździł motocyklem, wymagania życiowe miał zredukowane do minimum i wszystko potrafił prowizorycznie nareperować drutem, nawet własną sztuczną szczękę. Stąd przezwisko.
Spokojny i flegmatyczny, zachowywał pogodę ducha w najbardziej nieprawdopodobnych sytuacjach. Nade wszystko lubił wino owocowe i jeśli o to chodzi, jego teczka zdawała się być bez dna. Żeby było ciekawiej. Druciarz — choć alkoholik, był z zawodu inżynierem mechanikiem (ponoć cenionym pracownikiem) i miał cztery żony, z których ostatnią, znacznie młodszą, podobno zamierzał nawet adoptować. I jedno i drugie zupełnie do niego nie pasowało, a jednak. Dla mnie, początkującego taternika, był żywą legendą, przedstawicielem innego, odchodzącego już pokolenia. Tamtej nocy Druciarz, jak zwykle spokojnie i cicho uraczył się winem, po czym zniknął. Rano znaleziono go w ostatnim wolnym, nadającym się do zabiwakowania miejscu — toalecie na trzecim piętrze schroniska. Był zadowolony, że udało mu się coś znaleźć.
Jerzy Rudnicki — „Druciarz", zmarł po ciężkiej chorobie 12 lutego 1988 roku, w wieku 57 lat.
Nie znałem, niestety Druciarza osobiście, i prócz tego jednego, przytoczonego przed chwilą zdarzenia, nasze drogi nigdy więcej się nie skrzyżowały. A jednak mało która spośród postaci - legend polskiego taternictwa jest mi równie bliska, jak on. Bardziej bliska niż "Palant" Długosz, bardziej niż Szmaciarz Sawicki, ludzie, których po prostu nigdy nie widziałem na oczy. I z pewnością zdecydował o tym ów krótki, ulotny epizod sprzed ponad dwudziestu lat, który dopiero z czasem nabrał uroczej pełni i autentycznej wartości.
Spośród setek anegdot i komicznych historii, których Druciarz był bohaterem, wiele jest przekoloryzowanych bądź przesadzonych, lecz co by o nich nie myśleć, z pewnością zawierały wiele prawdy o tym niezwykłym człowieku.
Wspominając Jurka Rudnickiego na łamach katowickiego OPTYMISTY w 1989 roku, Andrzej Popowicz napisał:
Znaliśmy Druciarza i wiemy, ze na pewno nie życzyłby sobie, aby po jego śmierci pisać o nim na smutno... - i dalej - (...) Druciarz już dawno zamierzał napisać książkę pod tytułem "Na trasach, szosach i w salonach", której pierwsze zdania potrafią z pamięci zacytować jego najbliżsi przyjaciele. Niestety, dalszy ciąg tej prozy pokrzyżowała ciężka choroba i śmierć naszego przyjaciela.
Gdyby książka ta była choć w części tak barwna, jak barwną postacią był Jerzy Rudnicki, byłby to taternicki bestseller na miarę Wilkowego „Miejsca przy stole". Jestem o tym głęboko przekonany, choć nie wiem nic o jego literackich zdolnościach.
O tym, jaki był Druciarz, najlepiej dowiemy się z opowieści tych, co się z nim zetknęli bezpośrednio."

3.
Andrzej Popowicz:
"(...) W przedziale, w którym mam przyjemność jechać z Druciarzem, przezornie wygasiliśmy światło, zasunęli firanki, udajemy, że już śpimy z wyjątkiem Druciarza, który jeszcze na dworcu w Katowicach dokupił sobie ćwierć kilograma wędzonych rybek i właśnie obiera je pomrukując z zadowoleniem, jakie tez, to smakowite i tłuste — aż kapie po spodniach. Tym lepiej dla spodni — stają się w naturalny sposób nieprzemakalne. Będzie jak znalazł na śniegu.
Przed granicą o nas jednak nie zapomniano — weszli najpierw wopiści, a zaraz za nimi pani celniczka. Groźnie zmierzyła nas okiem:
— Co, turyści?
— Nie! No tak, ale taternicy!
— Ach, taternicy, a dokądże to?
— A, a do Popradu.
— A co tez macie w tych plecakach?
— No sprzęt, trochę żywności w góry.
— A dużo macie tej żywności?
— No nie, troszeczkę, tak żeby jakoś przeżyć w górach kilka dni.
— No dobrze, a ten wór w rogu to wspólny? Przecież widać, ze on cały wypchanymi konserwami!
Tu włączył się Druciarz broniąc swego, ze to nie żadne wspólne, tylko jego, a jego organizm wymaga dość dużo jedzenia, co mówiąc kończył wycierać ręce z tłuszczu po rybkach w spodnie wyczynowo - wspinaczkowe.
Pani celniczka surowa jak głaz zażyczyła sobie sprawdzić zawartość właśnie tego worka. Druciarz ostrożnie, z pomocą kolegów zestawił worek na podłogę na środku przedziału i odpiął klapę, pod którą były zgniecione dwa bochenki chleba, a pod nimi ukazały się dziesiątki puszek. Porcja mięs w nich zawartych wielokrotnie przekraczała dozwoloną normę, więc pani celniczka grzecznie spytała, czy właściciel wora wiezie to wyłącznie dla siebie? Druciarz bardzo rezolutnie stwierdził, że boi się, że i tak mu zabraknie, po czym dodał, że jeśli jest mały nadmiar żywności, to on to może zaraz zjeść, bo chyba w żołądku ma prawo przewozić ile zechce. No i na oczach zdumionej celniczki otworzył kozikiem dwie spore konserwy, które zaczęły szybko znikać w jego przewodzie pokarmowym.
Czegoś takiego w swojej karierze pani celniczka jeszcze nie widziała, wybiegła więc z przedziału wołając pozostałych kolegów kontrolujących sąsiednie przedziały naszego wagonu słowami:
— Chodźcie tu prędko zobaczyć jak pasażer likwiduje nadwyżki żywności!
Rozbawieni celnicy zgromadzeni przy naszym przedziale stwierdzili, że Druciarz wygląda na takiego, który mógłby zjeść nie tylko swoje nadwyżki, ale i ewentualnie nadwyżki innych pasażerów, odstąpiono więc od kontrolowania pozostałych uczestników wyjazdu do Zbójnickiej Chaty w Dolinie Staroleśnej na Słowacji.(...)
Niepisane prawo mieszkańców Zbójnickiej Chaty mówiło, ze po wodę, idzie zawsze ten, komu jej akurat zabrakło — wiaderko, oczywiście, stało w przedsionku przeważnie puste. Druciarz był człowiekiem czujnym i zapobiegliwym. Gdy wiaderko było pełne, brał dwie - trzy menażki wody i wlewał do starej aluminiowej puszki turystycznej na jedzenie, którą trzymał pod łóżkiem. Aby mu jej nie podkradano zafundował sobie strażnika. Był nim śnięty chrabąszcz, który stale unosił się na powierzchni wody.(...)
Pomysłowość ludzka nie ma granic, Druciarz zaś miał pomysły najwspanialsze i poparte dodatkowo słuszną, dobraną do potrzeb, teorią. Zamiast bezproduktywnie zużywać wodę do mycia rąk, wolał robić sobie kluski. Lepił z ciasta kulki wytoczone dłońmi, które od tego toczenia robiły się wewnątrz bialutkie jak u Murzyna.
A kluski? — Kluski to byty przecież szare kluski śląskie, które gotowały się we wrzątku i były podobno doskonałe. Druciarz bardzo lubił kluski z wołowinką. O wierzch dłoni nie należało się zdaniem Jurka zbytnio troszczyć, gdyż taki brud na śniegu i mrozie stanowi doskonałą warstwę ochronną, dzięki której ręce nie pierzchną.(...)
Druciarz byt w górach nie po to, by bić rekordy szybkości. On delektował się górami i wspinaniem. Na każdym wyciągu potrafił z przepastnych kieszeni wyciągnąć albo boczek, albo nawet i puszkę sardynek, Żeby przekąsić. Zjadany tłuszcz popity zimnym sokiem pomarańczowym były doskonale przyswajane przez jego organizm i przetwarzane na ciepło. Ta wspaniała maszyna energetyczna czasem dawała o sobie znać niedwuznacznym odgłosem, no i wrażeniami zapachowymi, które niejednokrotnie rozładowywały napiętą atmosferę, spowodowaną trudnościami drogi i zimowego klimatu Tatr Wysokich.
Druciarz wspinający się na pierwszego to czołg, poruszający się niezbyt prędko, ale bardzo pewnie. W trudnym miejscu kombinował tak długo, aż coś wykombinował. Pomysłowość jego zdecydowanie przerastała błyskotliwość i zręczność sitową partnerów. Jemu partnerzy latali, on nigdy nie wstąpił do grona „lotników". Jego filozoficzne uwagi niejednokrotnie dodawały odwagi partnerom związanym z nim liną.(...)"

(Fragmenty zaczerpnąłem z artykułu Andrzeja Popowicza pt. Legendy alpinizmu. Z Druciarzem „na trasach i w salonach" — opublikowanego w OPTYMIŚCIE nr 6, w 1989 r.)
Andrzej Wilczkowski:
(...) Był to człowiek, którego niechlujność przekraczała już zdecydowanie granice normy. Przydomek powstał od metod naprawy wszystkiego przy pomocy drutu. Kiedyś, na wspinaczce w skałkach, krzyknął coś do asekurującego z dołu towarzysza, a w ślad za okrzykiem coś twardo pacnęło o ziemię. — Uważaj z tymi kamieniami!
— To nie kamień, to moja stucna scęka — zaseplenił z góry Druciarz — znajdź ją koniecnie.
Asekurujący, patykiem wygrzebał z piasku protezę, która była zespolona miedzianym drutem.
– Wyrzucam to świństwo — krzyknął do góry.
— Zostaw ją, ona jest jeszcze bardzo dobra.
Drutem powiązane były również środki transportu Druciarza, a mianowicie rower i motocykl, i jakoś się to wszystko trzymało kupy.
Rezydując w schronisku. Druciarz swoje wiktuały zwykł był trzymać w nogawkach długich kalesonów, które zawiązywał na dole. Wypchane puszkami, woreczkami i sztućcami przybierały surrealistyczne kształty. Ponadto, trzymane pod łóżkiem, nie byty specjalnie czyste.
Kiedyś Druciarz przyniósł swoje zapasy do jadalni w Morskim Oku, gdzie akurat było miejsce przy stoliku, przy którym siedział znany pedant — Jul Liniecki, zwany Gandim. Gacie z prowiantem spoczęły na stoliku, co Gandiemu bardzo się nie podobało.
— Zabierz ode mnie to świństwo — powiedział z niesmakiem.
— Życie w społeczeństwie zorganizowanym wymaga wielu wyrzeczeń — odparł Druciarz. Gacie oczywiście zostały na stoliku, a Jula wywiało.(...)
(Fragment zaczerpnięty z książki Andrzeja Wilczkowskiego pt. „Miejsce przy stole")
Adam Zyzak:
(...) W marcu 1967 roku zjawił się u mnie Druciarz. Jako prezesowi zostawił mi pisemne oświadczenie, ze na Grań idzie na własne ryzyko. Wielka Grań Główna, choć zrobiona, była wciąż największym wyzwaniem zimowych Tatr. Po szeregu tragicznie zakończonych prób. Zarząd Główny w Warszawie (coś jakby dzisiejszy PZA) wydał kuriozalny oficjalny zakaz jej atakowania. Kpiarz i anarchista Druciarz postanowił więc podjąć ryzyko i to solo. Trenował chodząc zimą przez pola z Łazisk aż za Bielsko. Z żywności eksperymentalnie zaopatrzył się tylko w 3 spore puszki blaszane: jedną z tłuczonymi jajami, jedną z tranem i jedną z miodem. Doszedł, niestety, tylko w okolice Lodowego. Do zejścia zmusiły go fatalne warunki i ponad metrowy opad śniegu.(...)
(Fragment zaczerpnięty z artykułu Adama Zyzaka pt. 7 Jaworowych Rygli, Jaworowych Zim, Wspaniałych — opublikowanego w OPTYMIŚCIE nr 5, w 1989 r.)
(...) Biwakować (w skałkach - przypis A.L.) można było oczywiście tylko nielegalnie. Bez zameldowania i często bez sprzętu. Druciarz zamiast śpiwora używał rozprutej pierzyny, do której właził wprost do puchu, inni marzli pod kocykami. (...)
W ogóle liczyła się pomysłowość i zdolności manualne, a celował w tym Druciarz. Gdy większość używała do gotowania spirytusowych kocherów turystycznych, a nieliczni mieli benzynowe „juvele", on eksperymentował z nowym paliwem: podpałką do pieców o nazwie „lofix”. Skończyło się okopceniem menażek w kłębach gryzącego dymu.(...)
W 1955 roku Druciarz i ja nabyliśmy motocykle. Wkrótce w nasze ślady poszło wielu innych. Zaczał się nowy okres. Cala Jura stanęła przed nami otworem.(...)
(Fragment zaczerpnięty z artykułu Adama Zyzaka pt. Odkrycie skałek — opublikowanego w OPTYMIŚCIE nr 7, w 1990 r.)"

Bibliografia
Taternik – 1988, nr 2.
S. Worwa, Wspomnienie o Druciarzu, czyli Jurku Rudnickim [w:] Góry i Alpinizm, nr 87-88.
A. Skoczylas, Na przestrzeni lat... [w:] Góry i Alpinizm, nr 72-73.

4. Miesięcznik Ludzi Gór "Góry i Alpinizm"

Wspomnienie o Druciarzu, czyli Jurku Rudnickim
Niezwykle barwną postacią środowiska górskiego był Druciarz, czyli Jurek Rudnicki. O Druciarzu można nieskończenie. Opowieści o nim krążyły z ust do ust, sensacyjnie opowiadane w Klubie. Opanowany flegmatyk, z niezmąconym stoickim spokojem przyjmował wszystkie zrządzenia losu. Jego minimalizm i prawie ascetyczny styl życia stały się legendarne. Posiadał przy sobie tylko to co było absolutnie niezbędne do przeżycia i osiągnięcia zamierzonego celu. Za zbytek uważał wszelki nadmiar, również w jedzeniu. Żywił się najprostszymi produktami i ulubionym boczkiem. Wszystko czym dysponował było do końca swej używalności reperowane najczęściej drutem, który uznawał za cudowne panaceum na wszystko. Drutem więc reperowany był plecak, sprzęt turystyczny, ubranie, buty, zdezelowany motor na którym jeździł, a nawet własna sztuczna szczęka. Niektóre z legendarnych zdarzeń spróbuję tu opisać, chociaż jest to zaledwie fragment epizodów jego życia.
* * *
Egzamin
Jurek studiował na AGH w Krakowie. W latach 50-tych uczelnia rozbudowywała się, stawiano nowe bloki na zapleczu. W jednym z niewykończonych budynków, w pokoju gdzie jeszcze trwały prace, egzaminował profesor. Jako kolejny student wchodzi "Druciarz" niedbale ubrany w swoim stylu. Profesor spogląda spod okularów i z dezaprobatą mówi:

- Nie będziecie tu dzisiaj niczego robili, tu są egzaminy.
A "Druciarz" na to ze spokojną miną:
- Kiedy ja panie profesorze przyszedłem właśnie do egzaminu.

Dyplom
Jurek zaliczył wszystkie egzaminy, napisał pracę dyplomową, która oceniona została pozytywnie mimo, że wielokrotnie chciano go oblać biorąc pod uwagę nietypową sylwetkę i styl bycia. Ale "Druciarz" był dobrym studentem i nie dawał się tak łatwo. Napisaną pracę należało teraz oprawić, wkleić wykresy oraz rysunki i oddać w terminie. To przekraczało jednak jego możliwości, przyszli więc z pomocą koledzy. Dali maszynopis do przepisania, oprawienia i zwrócili Rudnickiemu, aby wkleił co trzeba. Miał następnie do dwóch dni złożyć pracę w dziekanacie. Po upływie terminu indagowany "Druciarz" lakonicznie stwierdza:

- No, nie przyjęli mi jej...
- Dlaczego? Przecież wszystko było pozytywnie załatwione. Daj tę pracę!

Jurek wyciąga spod materaca nie zamykający się foliał z pomarszczonymi kartkami, który przypomina rozdziawioną paszczę zwierzaka. - Nie miałem kleju - odpowiada flegmatycznie - więc zrobiłem go z mąki...
Praca
Po studiach dostał przydział do biura projektów, które mieściło się w krakowskich Oleandrach. Pracował na desce w wieloosobowej sali. Po niedługim okresie prosi go dyrektor na rozmowę:

- Widzi pan, panie kolego, koledzy się skarżą, na sali mało miejsca, jest źle przewietrzana, wszyscy tłoczą się z dala od pańskiego stanowiska. Czy mógłby pan bardziej zadbać o higienę osobistą?
- Naturalnie panie dyrektorze, ja bardzo chętnie się kąpię, nawet codziennie, ale nie mam łazienki.
- Tak, więc tutaj jest łazienka obok mojego gabinetu, może pan z niej korzystać we wczesnych godzinach rannych.

"Druciarz" uprzejmie podziękował i rozstali się z szefem. Rano następnego dnia, dobry kwadrans po rozpoczęciu pracy, otwierają się boczne drzwi gabinetu dyrektora. Wychodzi "Druciarz" niekompletnie ubrany z ręcznikiem na ręku.
- Dzień dobry panie dyrektorze! Był to jego ostatni dzień pracy w tym biurze. Później był kierownikiem składnicy złomu na ulicy Miodowej w Krakowie, co bardzo mu odpowiadało, gdyż miał wreszcie pod dostatkiem wszelkiego szpeju i drutu, pech znowu w tym, że składnicę zamknięto po roku. Przeniósł się w końcu w rodzinne strony do Katowic.

W górach
W ówczesnych latach zimy bywały śnieżne i ostre. Komunikacja z Morskim Okiem często przerywana, wędrowało się więc na piechotę przez Rusinową Polanę w śniegu po pachy. Raz przeliczyliśmy się z własnymi siłami i noc złapała nas w pobliżu szałasów na Rusinowej. Nie pozostawało nic innego jak przebiwakować pod dachem. Szkopuł w tym, że ciężkie plecaki pojechały saniami, my zaś byliśmy bez sprzętu biwakowego i jedzenia. Noc zapowiadała się kiepsko. Paliliśmy ogień, głód doskwierał coraz bardziej. Tutaj odzywa się "Druciarz":
- Jestem przezorny, zawsze zabieram co nieco jadła i zapasowe ubranie, mogę się z wami podzielić.
Po czym wyjął z kieszeni spodni kawał boczku i ze słowami:
- Zawsze go tak noszę, bo jest ciepły i skruszały - zaczął kroić w plasterki nożem, aby czasem nie zginął, przywiązanym na krótkim sznurku do spodni.
Po chwili zagłębił się w czeluści plecaka, skąd wyjął zawiniątko zapasowej, średnio czystej bielizny, z którego wypadł bochenek chleba. Masło było przechowywane w wełnianych skarpetkach ponieważ jego tłuszcz doskonale je impregnował, podobnie jak boczek krojony na kolanie doskonale impregnował spodnie. Pełne zaś kuriozum nastąpiło na końcu, gdy stwierdził, że dżem wylał mu się do zapasowych trampek. Zaczął powoli wywlekać z nich sznurówki, włożył je następnie do ust i z głośnym mlaśnięciem przeciągnął mówiąc:
- Tak czyszczą się najlepiej...
W warunkach głodu nie byliśmy znowu bardzo wybredni, co z zadowoleniem skwitował Jurek
- No nareszcie wszyscy jedzą z apetytem i nikt się nie wybrzydza.
Znana była też sytuacja, gdy "Druciarz" przekraczając granicę na Łysej Polanie przemycał jakieś przybory kreślarskie na dnie plecaka i aby je uchronić przed okiem celnika wlał sobie do środka menażkę gęstej owsianki czy innego kitu. I ze słowami:
- Tam już na pewno łapy nie włoży - był pewien sukcesu.
Obserwowaliśmy w napięciu celnika i jego reakcję. Ten zgodnie z przewidywaniami "Druciarza", gdy dokopał się do lepkiej zawartości, zaprzestał szybko penetracji i ze słowami:
- Zabieraj pan te świństwo! - odrzucił plecak na bok.

* * *
Inne zdarzenie miało miejsce w latach już chyba 70-tych, gdy z końcem kwietnia wędrowaliśmy Doliną Roztoki do Pięciu Stawów na klubowe zawody narciarskie. Pogoda była wszawa, droga ciężka, waliły masy śniegu przy huraganowym wietrze. Na ostrym podejściu progu do doliny, teren był mocno lawiniasty, kosówka cała pod śniegiem. Holowaliśmy wtedy z Baranowskimi naszych dwóch małych juniorów, Łukasza i Piotrka, już zawodników narciarskich. Do schroniska docieramy prawie wykończeni o zmroku. Mijają dalsze godziny, zapada noc. "Druciarza" mijano po drodze, nie wiadomo właściwie z kim szedł, ale dotąd go nie ma. Szykuje się akcja.
Po kolacji wychodzimy z czołówkami w wirujący śniegiem świat, potykamy się na korzeniach, zapadamy po pas. Schodzimy zimowym szlakiem z progu doliny, może będą w szałasie pod Wołoszynem. I nagle ktoś zauważa poblask światła przebijający przez śnieg, Dochodzimy, światełko coraz wyraźniejsze, to wylot jamy śnieżnej. W środku obszernego wnętrza rozłożone dwa śpiwory, a "Druciarz" z kumplem właśnie odbijają jabola. Nie byli zachwyceni naszym pojawieniem się, tym bardziej, że wypadało likwidować biwak. Byłoby właściwie wszystko w porządku, gdyby nie to, że jama była wykopana w samym środku lawiniastego żlebu.
* * *
Indywidualizm "Druciarz" był szeroko znany. Uwidaczniało się to szczególnie na różnych obozach w Tatrach. Jego zdezelowany namiot zawsze stał w oddaleniu od innych namiotów, gdzie Jurek mógł spokojnie gospodarować i oddawać się kontemplacji, nie lubił nadmiernego towarzystwa i hałasu. Pewnego razu w Kaczej Dolinie koledzy straszyli go duchem Birkenmajera:

- Wiesz Jurek, po nocy rozlega się tutaj bicie haków, Birkenmajer wędruje i odwiedza samotne namioty. Na to "Druciarz": - Uważajcie, bo Birkenmajer nie Birkenmajer, ale w mordę walę!

W dolinkach Jurek często naturalnie przyjeżdżał w krakowskie skałki. Którejś słonecznej niedzieli, gdy wiara wspinała się ochoczo, osowiały i smutny "Druciarz" siedział na trawie i nie udzielał się. Staramy się go rozruszać, prosimy do towarzystwa, w końcu nadal zdegustowany mówi:

- Wiecie, źle się czuję, jestem przeziębiony chyba mam gorączkę, chciałbym od kogoś pożyczyć śpiwór żeby się wypocić...
Albo podobne zagranie innej niedzieli. "Druciarz" znowu bez śpiwora. Wiara rozkłada się na biwak wygodnie, on marznie pod marnym kocem. Wreszcie przemyślał sprawę, długo borykał się z decyzją i mówi:

- Słuchajcie, może ma ktoś stary śpiwór do sprzedania, zapłacę jak za nowy, ale nowy by mi się zniszczył.

To były słowa szczere, mówione z przekonania, wcale nie dla rozweselenia kolegów, na tym polegał paradoks - taki był "Druciarz".

Na motorze
Motor Jurka (stara zdezelowana SHL-ka, później Jawa), było to istne kuriozum. Reperował go sam drutem i wszystko było poprzemieniane inaczej, linkę gazu na przykład okręcał sobie koło ramienia, bo tak było mu wygodniej, hamulec tylny był przywiązany ponad stopą prawej nogi, ręczny zupełnie zbyteczny, zaś kierownica postawiona do góry. Znane były motorowe wycieczki "Druciarza" po Beskidach, od Rabki do Bieszczad w towarzystwie kolegów, głównie Zyzaka, Popowicza czy Bagsika.
Dziwne zdarzenie miało raz miejsce w którymś z mijanych miasteczek, chyba w Gorlicach lub Jaśle. Koledzy poszli coś zjeść stawiając motory na parkingu. Jurek nie mógł tego uczynić, ponieważ jego pojazd nie zapalał po wyłączeniu silnika. Jeździł więc wokół rynku czekając na kolegów. Wyglądało to dość dziwnie, jakby odstawiał taniec św. Wita, przesuwał mianowicie korpus do przodu i cofał następnie wstecz do pozycji prawie wyścigowej. Szybko zebrało się grono gapiów obserwujących z zainteresowaniem dziwnego motocyklistę. W końcu motor zgasł, zaś "Druciarz" zaczął wyplątywać się ze sznurków, którymi połączony był z gaźnikiem. Miał je owinięte wokół brzucha.

Drutówki
W latach 70. "Druciarz" znowu pracował w swoim zawodzie w Hucie Łaziska na Śląsku. Miał własny gabinet, którego nikt nie chciał zajmować, gdyż za oknem widniał komin, skąd dym i opary, wiatr wtłaczał wprost do pokoju. Jurek czuł się tu świetnie, twierdził, że lubi ten zapach i jego trucizny się nie imają. Jakże się mylił, wtedy zaczęły się chyba u niego początki choroby Parkinsona.
Drutówki były cotygodniowymi imprezami organizowanymi w mieszkaniu "Druciarza", wyżywało się tutaj całe śląskie środowisko, były często "występy artystyczne" i przeróżne atrakcje. Trudno mi pisać coś więcej na ten temat, ponieważ nie brałem w nich udziału. Na drutówkach napojem były wyłącznie jabole preferowane przez gospodarza, który nie lubił innego wina ani wódki. Kto nie pijał jabola przynosił własny alkohol. Jabol był zawsze pod ręką w jego domu, w okresie stanu wojennego kupował go skrzynkami u znajomych ekspedientek.

* * *

Wspinał się nieźle, chociaż dosyć wolno. Wyjeżdżał również w Alpy. Jego stoicki humor i związany z rym styl bycia wykorzystał Adam Bilczewski w świetnym opowiadaniu pt. "Sznurowadła", zamieszczonym w książce "Najlepsze polskie opowiadania o górach i wspinaniu". Miał nawet powodzenie u kobiet, był trzykrotnie żonaty. Na końcu mieszkał sam w pustym mieszkaniu, gdyż taki układ odpowiadał mu najbardziej. O tym okresie tak opowiadał w czasie kolejnego spotkania w skałkach, gdy chory słaniał się już na nogach.

- A najdłużej wytrzymała ze mną Balbina, była bardzo milutka. Kiedy wracałem z pracy czekała już i cichutko piszczała pod drzwiami. Witała MNIE tak radośnie... Okazało się, że Balbina była ukochaną świnką morską, która została towarzyszką jego ostatnich lat.
Smok i święty Jerzy
BongMan • 2015-06-09, 13:48
W pewną paskudną, zimną i deszczową jesienną noc strudzony wędrowiec zauważył przydrożną karczmę o wiele obiecującej nazwie "Smok i święty Jerzy". Podszedł, zastukał - drzwi otworzyło mu wstrętne, oślizgłe babsko. Niezrażony tym widokiem grzecznie zapytał o możliwość noclegu mimo późnej pory. Babsko jednak w słowach powszechnie uważanych za niegrzeczne kazało mu wyp🤬alać, co tez wędrowiec niezwłocznie uczynił. Po krótkiej chwili zastanowienia postanowił jeszcze raz spróbować szczęścia. Wrócił, zapukał do drzwi, znów mu otwiera to samo paskudne babsko, a wędrowiec pyta:
- A czy jest święty Jerzy?
Tak należy postępować z piratami drogowymi!
m................a • 2014-02-03, 20:43

Sporo ostatnio się dzieje wokoło bezpieczeństwa drogowego. Wszyscy doświadczamy tego, że samochodów przybywa szybciej niż dróg, nasz pośpiech jest spory i wiadomo - nie zawsze jesteśmy aniołkami. Co jednak odróżnia zwykłego użytkownika drogi od bandyty drogowego? Zachowanie i świadomość, że nie ma już anonimowości na drodze.
Patrząc na kolejne wiadomości pełne obrazów z wypadków, patrząc na rodziny ofiar, ma się wrażenie, że to gdzieś daleko, że to nas nie dotyczy, że ci źli ludzie, bandyci drogowi, co postępują bezmyślnie i źle, to są gdzieś tam, w Rybniku, Kamieniu Pomorskim czy Poznaniu. Czyli daleko.

Nic bardziej mylnego. Bandytyzm drogowy nie jest cechą specjalną. Nie ma z tego szkoleń i z tym się człowiek nie rodzi. "Road rage" (z angielskiego "drogowa wściekłość" albo "agresja drogowa") jest wynikiem splotu braku kultury osobistej oraz przekonania, że w samochodzie taki delikwent jest niezniszczalny. Wówczas takiemu pacjentowi zdaje się, że może dosłownie wszystko a konsekwencje poniosą wyłącznie inni. Tak, pierwsze konsekwencje ponoszą inni. Lecz finalnie wracają one do sprawcy. I o tym jest poniższy tekst.

Zdarzenie

Sierpień 2012, poranny korek, ul. Jagiellońska przy FSO (przedłużenie Modlińskiej), w stronę Ronda Starzyńskiego. Mój raport kwartalny zamknięty, prezentacja skończona, konferencja dopiero jutro. Luz, wyciszenie. Jedziemy z Małżonką do pracy, ładny dzień, bez pośpiechu, dość dużo samochodów. Dla odmiany bierzemy mniejszy samochód, jedziemy, ale nie szybciej niż 40 km/h, szybciej się nie da. Nerwowo jadący obok pan w swoim Audi A4, nagle zjeżdża na nas z pasa obok, spychając nas z pasa. Trąbię. Kierowca Audi nic sobie z tego nie robi. By uniknąć kolizji lądujemy na pasie zieleni. Pierwsza myśl: cholera, co za kretyn. Ale OK, zdarza się. Szczęśliwie jechaliśmy drobnym pojazdem Małżonki, bez pośpiechu, więc i na pasie zieleni wylądowaliśmy bez większych konsekwencji. Opony po krawężniku całe. Kierowca Audi uciekł. Możemy jechać dalej, choć już zaczynamy żałować, że trzeba było wziąć większy samochód.

Poprawka, bo einmal ist keinmal

Zjeżdżamy z powrotem na asfalt. Jedziemy w stronę Starzyńskiego. Układ ruchu pojazdów na poszczególnych pasach ruchu powoduje, że jadąc środkowym pasem wyprzedziliśmy kierowcę Audi. Ignoruję go, robimy telefonem foto tablicy rejestracyjnej, jedziemy dalej. Pan z Audi zareagował źle na foto pojazdu. Nadal mamy dużo czasu, korek, szumi klimatyzacja, jedziemy.

Ku mojemu zdumieniu kierowca Audi, na wysokości ul. Kotsisa, ponownie wykonał taki sam manewr. Tym razem wjeżdża w nas na wysokości błotnika, słyszymy huk, wciskam hamulec, Audi wjeżdża przede mnie i bez powodu/przyczyny zmusza mnie do nagłego hamowania. Praktycznie do zera. Być może ten pan nie lubi Yarisów na lewym pasie, być może mnie z kimś pomylił albo też moja Żona się jakoś naraziła, kto wie?

Przelatuje mi przez głowę, że może jedziemy służbówką i pacjent z Audi nie lubi firmy na burcie samochodu. Ale nie, sprawdzam kolor - jedziemy prywatnym. Mam absolutną pewność, że tym razem zrobił to celowo, rozmyślnie. Mamy też pewność, że mamy do czynienia z bandytą. Sprawca po raz drugi ucieka a Yaris 1.2 jest dość słabym bolidem pościgowym. W mojej głowie pojawia się myśl: "Mamy małe dzieci. Trzeba Żonie koniecznie zmienić samochód na większy".

... ciągle w tym samym korku

Bandyta przepycha się między samochodami przed nami. Zmieniając pasy zyskuje 2 może 3 pojazdy, kosztem kolejnych wymuszeń. Wyprzedzone przez niego samochody zmieniają pas na skrajny prawy. Wygląda, że kierowca Audi jest pod wpływem alkoholu albo dragów (narkotyków), dzwonię więc na 112. Policja mówi, że już wysyła ekipę do interwencji. I żebym się nie rozłączał, udzielając informacji, gdzie sprawca się udaje. Tak przejechaliśmy w porannym korku kolejne 500 metrów. Naiwnie myślę, że Policja wyjedzie ze swojej bazy na Jagiellońskiej (za dużo filmów o szlachetnej i sprawnej Policji).

Na wysokości Jagiellońska 78 (na wysokości stacji Neste/Shell) sprawca ponownie hamując bez uzasadnienia, zmusza mnie do zjazdu na pas do skrętu w lewo. OK, nic nie zrobiłem a problem narasta, więc trzeba to jakoś odsunąć od siebie. Nie ma sprawy, zjeżdżam i dojeżdżamy obaj do końca mojego pasa. Pirat z Audi bawi się dobrze: zablokował mi możliwość zjazdu z niego, zatrzymując bez przyczyny swój pojazd i blokując przejazd nie tylko naszej Toyoty, ale też innych samochodów, trąbiących za nim. Rusza dopiero po serii klaksonów kierowców widzących te zdarzenia.

Policja w telefonie mówi, że jedzie. Kiedy będzie - nie wiadomo, czyli pewnie nigdy. Myślę sobie: "ciekawe debilu, czy do mojego terenowca też byś tak startował?"

Dość tego!

Na najbliższym skrzyżowaniu, 300 metrów dalej, samochody zatrzymują się na światłach. Biedny Yaris. Absolutnie świadomie forsuję pas rozdzielający, wjeżdżam przed Audi, tarasuję przejazd stojącemu bandycie (na światłach przy ul. Golędzinowskiej). Miara się przebrała. Wysiadłem z pojazdu i ze słuchawką przy uchu poinformowałem sprawcę, że wezwałem Policję, że uciekł z miejsca kolizji i że czekamy na jej przyjazd. Na te słowa kierowca Audi cofa a następnie, wymuszając pierwszeństwo na innym kierowcy, gw🤬townie rusza i ucieka z miejsca zdarzenia.

Oki-doki. To nie jest film o dzikim zachodzie, więc spotkamy się wkrótce w innej scenerii i poznamy się bliżej. Sprawę zgłaszamy tego samego dnia na Policję a ponieważ nic nie wiemy o bandycie, składamy to do Drogówki, na ul. Waliców w Warszawie.

Drogówka 1, jak ze Smarzowskiego

Rozpoczyna się zaskakujący splot wydarzeń. Drogówka zbiera zeznania. Po zebraniu zeznań obu stron policja uznała, że wersja Jerzego T. (bandyta z Audi) versus zeznania mojej Żony i moje wykluczają się. To zrozumiałe, sprawca przyjął taką linię obrony. Mała uwaga formalna: zeznając w charakterze świadka, świadek ma obowiązek mówić prawdę i zostaje pouczony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań. Jeśli więc treść zeznania różni się od rzeczywistości, sugeruje to, że ktoś złożył fałszywe zeznania. Jednak okazuje się to nieistotne: oto na podstawie rozbieżnych zeznań Policja uznała, że brak jest podstaw do wniesienia wniosku o ukaranie do Sądu (to błąd, Policja, w przypadku wątpliwości, ma obowiązek skierować sprawę do Sądu).

Pan w swoich zeznaniach oczywiście nie przypomina sobie niczego, jednakowoż doświadcza nagłego olśnienia i zeznaje, iż pamięta, że groziłem mu prawnikiem (no cóż, ostrzeżenie to zrealizowałem, o czym mowa poniżej).

Odmowa Policji skierowania sprawy wniosku o ukaranie to jawne kuriozum: w trzech akapitach odmowy nie ma żadnego z obowiązkowych pouczeń, dotyczących trybu odwołania czy praw do wniesienia samodzielnego wniosku o ukaranie. Dla Policji sprawa szybko okazała się zamknięta. Złożyłem wniosek o dostęp do akt (każdy ma takie ustawowe prawo). Odmowa. Złożyłem zażalenie na odmowę dostępu do akt. Bez skutku, drogówka ma centralnie w du..ie Ustawę o dostępie do informacji publicznej.

Szkoda mi czasu na wniosek do Sądu Administracyjnego, moim celem jest dopaść sprawcę a nie walka z Policją. No to skarga do komendanta głównego Policji. Cisza. Dziwne.

Bandyta

Nie odpuszczam. Jerzy T. z Audi przecież nie wziął się znikąd. Miałem szczęście do wybitnych nauczycieli i wychowawców (Profesor Winczorek byłby dumny widząc, jak doprowadzam sprawy do końca), oni zawsze mówili, że najciekawsze case'y to te pozornie nierozwiązywalne. Tracąc zaufanie do bezstronności Policji, postanowiłem sam sprawdzić kim jest sprawca. Bo jeśli Komenda Stołeczna Policji tak bardzo mu sprzyja a Wydział Ruchu Drogowego traktuje, że pana Jerzego T. nie ma, to musi być ku temu powód. Jaki?

Drogówka 2, 3 i 4

Po dwóch kolejnych wizytach w Wydziale Ruchu Drogowego w Warszawie odkryłem, że radca, podpisujący odmowy do mnie, unika kontaktu ze mną jak ognia a moje zainteresowanie sprawcą wywołuje rosnący popłoch pomiędzy Policjantami. Funkcjonariusze mają pecha i to podwójnie: pracuję bowiem w sąsiednim wieżowcu i więc w przerwie obiadowej zamiast na schabowego, wpadam sobie na do drogówki na ul. Waliców, a po drugie - z racji innych obowiązków znam Policję od środka.

Przy drugiej wizycie jasno wskazałem, że chcę się spotkać z Komendantem WRD (Wydział Ruchu Drogowego). Policja na Waliców ponownie wzywa i przesłuc🤬je moją Żonę, co kończy się awanturą, gdy przesłuc🤬jący ją policjant spisując jej zeznania usiłuje podważać moje zeznania (tak, tak, to się dzieje naprawdę). Zachodzę w głowę: kim jest Jerzy T. do cholery?

Kolejni funkcjonariusze przekazują sobie mnie niczym gorący kartofel a wszystkie moje spotkania z kolejnymi Policjantami były poprzedzane długimi konsultacjami za zamkniętymi drzwiami (czyli np. idziemy do jakiegoś oficera, po czym 10 minut czekam na korytarzu, a w tym czasie mój prowadzący i oficer, z którym zaraz mam się spotkać, gadają w gabinecie). Finalnie, przy czwartej wizycie, trafiam do zastępcy komendanta WRD. Ten obiecuje, że sprawdzi i oddzwoni. Oddzwonił? Oczywiście nie. Zrozumiałem: Policji nie zależy im na wyjaśnieniu sprawy oraz ukaraniu sprawcy. To kim wobec tego jest sprawca?

W międzyczasie samodzielnie identyfikuję kim jest bandyta z Audi, w końcu świat nie jest duży. Dużo grzebania. Wiem już, kim jest. Ale nie uprzedzajmy zdarzeń. Nie jest to wiedza budująca i przez pewien czas, parę dni, nie wiedziałem, co z tym począć. Do czasu, czasem jednak potrzeba konkretnego bodźca, by zrozumieć, że nie wolno takich spraw zostawiać samych sobie.

Warszawa nocą

Tydzień później, centrum Warszawy. Bez wyraźnego powodu, zatrzymuje nas do kontroli nieoznakowany pojazd Policji, w środku dwóch nieumundurowanych ludzi. Spieszymy się na umówioną wizytę do lekarza, Żona jest w zaawansowanej ciąży, mówimy o tym na wprost.

Panowie dokładnie przeszukują cały samochód, przez 40 minut oglądają schowki, o których już dawno zapomniałem, że istnieją. Na pytanie o powód kontroli coś tam burczą pod nosem. Nabierają bystrości na pytanie czy mają nakaz przeszukania pojazdu. W zamian pytają, czy potrzebuję większych problemów. Nie potrzebuję, jeśli chcą odkręcać koło zapasowe - proszę bardzo. Puszczają nas wolno, bredząc coś o narkotykach, które to "stają się społecznym problemem".

Po spisaniu numerów odznak sprawdzam smutnych panów po swojemu. Dostaję zwrotną informację, że byliśmy sprawdzani przez Wydział Poszukiwań Celowych i Identyfikacji Osób Komendy Głównej Policji. To są ci panowie, co szukają np. zbiegów z aresztu.

Pamiętam BARDZO wyraźnie swoją myśl z chwili, gdy dostałem potwierdzenie tożsamości nieumundurowanych panów: "Nie misiu, tobie w tym Audi zdaje się, że jesteś anonimowy. Ale już teraz wiem, kim jesteś i teraz (...) ja z tobą zatańcuję".

Funkcjonariusz

Rzeczywistość, kiedy mówimy "sprawdzam" okazuje się być ciekawa. Oto bowiem sprawca zdarzeń opisanych wyżej, Jerzy T., absolutnie nie jest w Policji osobą anonimową. Przez 35 lat pracował w resorcie MSW, a w trakcie swojej pracy był m.in. szefem/komendantem Szkoły Policyjnej w Słupsku a następnie wysoko postawionym oficerem Komendy Głównej Policji w Warszawie. Brzmi znajomo.

W 2006 roku, roku weryfikacji służb, opisywany sprawca, mówiąc językiem korporacji: "wybrał drogę kariery poza strukturami firmy". Mieszka wówczas na policyjnym osiedlu w Legionowie. Jest rzeczą niemożliwą, by dla szefostwa Komendy Stołecznej Policji był osobą anonimową. Tym bardziej, że charakterystyczny samochód sprawcy regularnie spotykam zaparkowany pod siedzibą Komendy Stołecznej w Pałacu Mostowskich, na parkingu niedostępnym dla zwykłych obywateli.

Zawodowo Jerzy T. pracuje dziś w WOPR jako prezes tej instytucji, ma usta pełne frazesów o bezpieczeństwie, w rzeczywistości jednak ucieka z miejsca zdarzenia, jakie powoduje w ruchu drogowym. Swoją rozprawę doktorską, którą obronił niespełna rok temu na Wyższej Szkole Policji w Szczytnie, poświęcił roli WOPR w bezpieczeństwie państwa. Ciekawe jak smakuje taki dysonans? Czy Jerzy T., bandyta drogowy, może cokolwiek powiedzieć o bezpieczeństwie?

Sąd w Legionowie 1

Dobrze. Policja nie może / nie chce pomóc. Nie ma problemu. Zidentyfikowałem sprawcę. Składam do Sądu Rejonowego w Legionowie wniosek o ukaranie. Klasycznie, po kolei: kto składa, przeciwko komu, adresy, dane, okoliczności zdarzeń, dowody, wniosek o grzywnę, foto pojazdu. Prezes Sądu w Legionowie zwraca mi wniosek bez rozpoznania, w celu cyt. "wskazania nazwiska osoby obwinionej". Ki czort, nazwisko T. powoduje aż takie bielmo?

Sąd w Legionowie 2

Składam więc ponownie wniosek o ukaranie sprawcy. Tym razem Sąd w Legionowie dla odmiany stwierdza, że nie jest właściwy miejscowo i kieruje sprawę do rozpoznania do Warszawy. Gwoli uzupełnienia: Jerzy T. jest obecnie mieszkańcem gminy Jabłonna, podobnie jak ja. Prawnik konsultujący moje decyzje mówi: "ej chłopie, no to są już jakieś jaja, oni grają na przedawnienie orzeczenia, licząc, że mu się upiecze. Użyj swojej perswazji w Sądzie w Warszawie". Używam.

Sąd Rejonowy dla Warszawy Pragi Północ

Sądy w Warszawie, są bardzo obciążone. Sąd Warszawa Praga Północ taka właśnie jest i Prezes Sądu w Legionowie, kierując wniosek właśnie tam, wie o tym na 100%. Mimo to, obciążony Sąd w Warszawie działa szybciej, niż Sąd w 50-tysięcznym Legionowie.

Sąd w Warszawie nie ma wątpliwości i po analizie akt wydaje wyrok skazujący sprawcę, rozszerzając kwalifikację czynu o kolejny paragraf. Wyrok i grzywna 1.000 zł uprawomocniły się w grudniu 2013. Na Gwiazdkę przypilnowałem, by grzywna poszła do egzekucji bez zwłoki a wpis o wykroczeniu - do ewidencji punktów. Żona dostała nowy, duży i ciężki samochód, wyposażony w kamerę. Causa finita.

Po co to piszę?

Z trzech powodów: Po pierwsze: bandytów drogowych należy bezwzględnie zgłaszać Policji dla naszego wspólnego dobra. Zawsze. Odpuszczanie im, to milcząca zgoda na tragedię gdy nie powstrzymany w porę głupiec zrobi krzywdę komuś innemu. Nam szczęśliwie udało się wyjść bez szwanku, lecz doczytajcie do końca.

Nie zostawiajcie przemocy drogowej samej sobie, bo każde takie wykroczenie może wrócić przeciwko Wam lub Waszym bliskim. Nie musicie mieć nagrania wideo, wystarczy Wasze zeznanie + świadek. Bandytę drogowego powinniśmy zaciągać za każdym razem do Sądu i wyrokami sądowymi eliminować takie zachowania.

Po drugie: Policja i Sąd w Legionowie nie zawsze potrafią lub chcą sprostać sytuacji. Pamiętajcie więc, że Policja jest jedynie elementem większej układanki i pracują tam ludzie tacy, jak my. Zdarzają się więc i przyzwoici, fajni Policjanci, ale też bywają sfrustrowani, źli i nieprzygotowani funkcjonariusze, broniący "swoich" w imię źle pojmowanej solidarności zawodowej (świetnym tłem do mojego pisania jest lecący właśnie na ekranie obok "Dom Zły" w TVP1 Wojtek Smarzowski trafnie pokazuje, czym kończy się przyzwolenie na zło). Dlatego pilnujcie swoich praw i czytajcie to, co podpisujecie; Policjant w Polsce nie zawsze czuje potrzebę by Wam pomóc.

Po trzecie: panie Jerzy T., teraz będzie do pana. Otóż poświęciłem nieco czasu na obejrzenie jak się Pan zachowuje na drodze w inne dni, w innych częściach miasta i na trasie w Polsce. Warszawa to nie jest duża wieś - mieszkamy blisko siebie, pracujemy nie tak daleko od siebie i wszyscy przez kogoś się znamy. Jeździmy tą samą trasą, o podobnych porach a rejestrację w służbowym Audi ma pan jedną. Do tego znajdzie pan jeszcze interesującym post scriptum, jak sądzę.

I powiem panu na wprost: dla pana, byłego funkcjonariusza służb, 180 km/h na oznakowanym obszarze zabudowanym w drodze do Piotrkowa Trybunalskiego jest tak samo łatwe, jak tarasowanie całego chodnika na Mokotowie tuż przed wejściem do budynku. Wymuszanie pierwszeństwa przy zmianie pasa na ul. Belwederskiej jest dla równie pana łatwe i powtarzalne jak przejazd przez czteropasmowe skrzyżowanie na "żółtym". Dlatego już dawno powinien pan stracić prawo jazdy za to, co pan robi na drodze, bo sprowadza pan niebezpieczeństwo w ruchu drogowym na innych uczestników ruchu (co nie umknęło uwadze Sądu w Warszawie). Robi Pan to nawet na ulicy Leśnej w Jabłonnie.

Gdybym był mściwy, już dawno by pan to prawo jazdy stracił.

Nie potrzebuję tego. W zamian chcę czegoś innego: niech się pan zastanowi, że na tych ulicach nie jest pan sam. I że duża część z nas, zwykłych kierowców ma w samochodach kamery. Niech pan nie powtarza więcej swoich wybryków, bo bycie byłym policjantem nie daje panu glejtu na bezkarność.

PS. Czy wie pan, że w ramach swojej pracy, bywam korporacyjnym sponsorem WOPR? I to takim z prawdziwego zdarzenia, bo nawet pan się chwali współpracą ze mną? Dlaczego nie zatrzymałem tej współpracy? Wie pan, jedyne co nas łączy, to woda; dla Pana to pomysł na utrzymanie się w fotelu prezesa WOPR. Dla mnie to kwestia bezpieczeństwa na wodzie, bardzo ważna sprawa dla wielu dla wielu ludzi związanych z wodą.

Cała reszta nas różni, a zwłaszcza podejście do bezpieczeństwa na drodze oraz kwestie zwyczajnej przyzwoitości. Więc jak będzie pan kupował następne łodzie, niech pan pomyśli, że zgoda na ich sfinansowanie przeszła przez moje biurko.

Powinien pan wreszcie zatrybić, że wbrew temu co się panu zdaje, Warszawa to mała wieś, Jabłonna to raptem 4 skrzyżowania. Zegrze to nie Atlantyk a Modlińska - to nie Meksyk.

I nie jest pan już anonimowy.

Dla niedowierzających: prawomocny wyrok Sądu Rejonowego dla Warszawy Pragi-Północ w Warszawie, VIII Wydział Karny, ul Terespolska z dnia 23 października 2013, SSR Janusz Pelczarski, sygnatura Akt: VIII W 324/13. Akta zawierają karty sprawy II W 1227/12 "prowadzonej" przez Sąd w Legionowie. Czytelnia akt na ul. Terespolskiej jest czynna od 8:00 do 15:00, akta można zamówić na poczekaniu, koszt: 0 zł, konieczny dowód osobisty.

(*) - List nadesłał Marcin. Staraliśmy się skontaktować z kierowcą, który jest niechlubnym bohaterem tego listu. Niestety bez rezultatu.

INTERIA.PL